Bardzo niekorzystna dla środowiska naukowego stała się próba wdrożenia amerykańskiego systemu studiów dwustopniowych, czyli podziału studiów na licencjackie oraz podyplomowe Artykuł Kuby Kapiszewskiego „Z habilitacją na dobre i na złe” („P” nr 4, 30.01.2011) porusza sprawę głęboko niepokojącą polskie środowiska naukowe, zarówno uniwersyteckie, jak i PAN-owskie. Ale koncentruje się na jednej tylko kwestii – na projekcie zmian w regulacjach dotyczących stopnia doktora habilitowanego. Przedmiotem uzasadnionego niepokoju jest natomiast – i powinien być całokształt projektowanych ustaw dotyczących nauki, a przede wszystkim całościowe podejście do problemu reformowania instytucji naukowych, reprezentowane przez min. Barbarę Kudrycką i wspierające ją środowiska polityczne. Wyjaśnić muszę, że wypowiadam się wyłącznie we własnym imieniu – jako emeryt, niezwiązany z jakimkolwiek układem partykularnych interesów, znający natomiast z własnego doświadczenia wiele zachodnich instytucji naukowych, zwłaszcza brytyjskich i amerykańskich, które nasi reformatorzy traktują ponoć jako model dla uniwersytetów polskich1. Tak się bowiem złożyło, że w ciągu mojego 80-letniego już życia wykładałem w Oksfordzie (w All Souls College, 1966-1967) i na Uniwersytecie Stanforda (1978), w Kopenhadze, w Genewie; pracowałem naukowo w Woodrow Wilson International Center For Scholars w Waszyngtonie (rok ak. 1977-1978), w Humanities Research Centre w Canberze i, aż przez pięć lat (1981-1986), na Australijskim Uniwersytecie Narodowym, na etacie naukowo-badawczym, czyli (podobnie jak w PAN) bez obowiązku pracy dydaktycznej; wreszcie zakończyłem karierę 13-letnią profesurą na Uniwersytecie Notre Dame w Indianie (1986-1999), gdzie zajmowałem specjalną „katedrę fundowaną” w zakresie historii idei. Doświadczenie to, wzbogacone licznymi krótkimi wizytami na innych uczelniach zachodniego świata, daje mi podstawy do smutnej refleksji, że biurokratyczny centralizm, pozwalający jakiemuś organowi rządu na występowanie wobec świata nauki w roli pracodawcy z uprawnieniami władczymi i kontrolnymi, jest w krajach demokratycznych (na których chcemy się wzorować) zjawiskiem niewyobrażalnym. W Stanach Zjednoczonych, gdzie istnieją uniwersytety stanowe (czyli finansowane publicznie), ale nie ma rzecz jasna jakiegokolwiek ministerstwa nauki, sama myśl o rządowych regulacjach życia naukowego natychmiast skojarzona by była z socjalistycznym totalitaryzmem. A o Oksfordzie i Cambridge, tradycyjnych ośrodkach absolutnej autonomii wobec rządu, ostentacyjnie gardzących formalnymi tytułami akademickimi (prawdziwie wielkich uczonych rozpoznaje się bowiem po nazwisku, a nie po formalnie przyznanych im tytułach)2, śmiesznie jest w ogóle wspominać w kontekście odgórnej „modernizacji” uniwersytetów. Różnice, o których mowa, wyraźnie widać w sprawach, które traktujemy czasem jako drugorzędne, mało istotne. Spróbuję je wyliczyć w pewnym logicznym porządku, uwzględniając nie tylko zasady, lecz również sprawę powszechnie akceptowalnych praktyk, polegających czasem na świadomym unikaniu doktrynerskiej „zasadniczości”. A więc, po kolei. 1. Zatrudnienie pracownika. W dyskusjach na temat habilitacji przewija się pogląd, że o zatrudnianiu pracownika nauki powinny decydować jego osiągnięcia naukowe, a więc habilitacja lub konkurs. W rzeczywistości ogłoszenie konkursu jest wprawdzie wymogiem prawnym, ale o zatrudnieniu (z wyjątkiem specjalnych „katedr fundowanych”, zarezerwowanych dla uczonych z dużym dorobkiem) decydują względy praktyczne, czyli konkretne potrzeby i preferencje wydziału. Jeśli profesura wydziałowa potrzebuje dobrego dydaktyka do nauczania początkujących studentów, to bez żadnych skrupułów zignoruje aplikacje dziesiątków kandydatów z tytułami i długą listą prac naukowych, słusznie rozumując, że osiągnięcia naukowe i umiejętności dydaktyczne nie muszą iść w parze. Częste są wypadki odrzucania kandydatów „nazbyt wysoko kwalifikowanych”, jako nienadających się do nauczania najmłodszych roczników, na rzecz kandydatów młodych, gorzej opłacanych i w pełni dyspozycyjnych. Nie jest to uważane za jakieś nadużycie, ale za egzekwowanie przysługującego uczelni prawa wyboru, zgodnie z całokształtem własnych, autonomicznie wyważanych potrzeb. W praktyce prowadzi to oczywiście do sytuacji, w której ogłaszanie konkursu jest czczą formalnością, ponieważ istnieje z góry upatrzony kandydat, lub paru kandydatów, podczas gdy do konkursu stają dziesiątki, a nawet setki osób. W USA zdarza się niekiedy, że o wyborze kandydata decydują okoliczności pozamerytoryczne, mające pozytywny wpływ na ranking uczelni, np. płeć lub kolor skóry (ze względu na preferowanie kobiet i czarnoskórej mniejszości), co jest zjawiskiem, mówiąc oględnie, bardzo kontrowersyjnym. Ale nikt chyba nie przeciwstawiłby takim praktykom wymogu obligatoryjnego wybierania osób o największych „osiągnięciach naukowych”, przekreślałoby to bowiem prawo uczelni do własnego wyboru, wedle własnych potrzeb. Przekonanie zaś naszych reformatorów, że uczelnie uznane za „modelowe”
Tagi:
Andrzej Walicki









