Aparat gotowy do zdjęcia – rozmowa z Aleksandrem Jałosińskim
Wychodziłem ze skóry, żeby fotografie były dobre Aleksander Jałosiński – fotoreporter, ur. w 1931 r., ukończył studia w Uniwersytecie Warszawskim, dziennikarstwo fotograficzne zaczął uprawiać pod koniec 1957 r. Pracował w kilku warszawskich redakcjach, takich jak „Express Wieczorny”, „Polska”, „Sztandar Młodych”, „Kultura”, „Szpilki”, „Polityka”, „Przegląd Tygodniowy”, „Teatr”, „Prawo i Gospodarka”. Laureat nagród w konkursach ogólnopolskich. Uważa, że reporterskie zdjęcia najlepiej prezentują się na łamach prasy i tam jest ich miejsce. Skąd pan miał aparat? – Mój pierwszy aparat dostałem od ojca w czterdziestym trzecim roku. To był malutki voigtlander bessa, znakomity aparat 6 × 4,5 rozmiar klatki… Dlaczego ojciec dał panu aparat? – Po prostu interesowałem się fotografią, to była dla mnie jakaś tajemna wiedza: kawałek papieru wsadza się do talerza, do jakiejś podejrzanej zupy, a potem powoli wyłania się obraz. Moje pierwsze wywoływanie filmu odbyło się właśnie w 1943 r., w talerzu do zupy. (…) Co pan fotografował? – Pierwszy negatyw wywołany w talerzu, odbitka opłukana i wysuszona… Nie pamiętam, co to było. Potem zrobiłem sobie autoportret. Taki chłopiec siedzi na kamieniu… Robiłem zdjęcia koleżanek, dziewczyn. Człowiek się wpatrywał godzinami w zdjęcie pierwszej dziewczyny, to było coś niesamowitego. (…) Jak długo był pan fotoedytorem w „Polsce”? – Do sześćdziesiątego czwartego roku. To bardzo długo, sześć lat. – Sześć lat, ale to była dla mnie ciężka szkoła – podkreślam: szkoła – dlatego że ja byłem już technicznie na poziomie profesjonalnym, natomiast dziennikarstwa się uczyłem. Nie było to dziennikarstwo klasyczne, bo to był jednak salonowy miesięcznik propagandowy, ale techniczną pracę redakcyjną poznałem bardzo dobrze… W pewnej chwili w „Sztandarze” zwolnił się etat. Leszek Łożyński przyszedł do mnie i powiedział: „Słuchaj, jest etat, musimy kogoś przyjąć”. Ja się natychmiast zgodziłem, w ciągu trzech minut. Etat w gazecie takiej jak „Sztandar Młodych”! Codzienna gazeta, bogato ilustrowana. Jeszcze przez jakiś czas pracowałem tu i tu. Ale to krótko trwało, naczelny chciał mnie wywalić. Nie dałem mu tej przyjemności, sam odszedłem. Został pan fotoreporterem „Sztandaru Młodych”, dostał pan sprzęt redakcyjny… – Miałem wąskotaśmową prakticę i exaktę, która już była muzealnym aparatem… (…) Pierwsze zadanie, na które pojechał pan jako fotoreporter? – Pierwsze zadanie było nieudane – to był pożar operetki naprzeciwko redakcji. Tam szalałem, dokonywałem cudów, żeby zrobić efektowne zdjęcia. Nie udało mi się. Pamiętam, zastępca naczelnego powiedział mi, żebym się nie martwił, bo na pewno trafi mi się jakiś przyzwoitszy pożar. A pierwsza wielka wyprawa to był jubileusz Uniwersytetu Jagiellońskiego, tydzień pobytu w Krakowie. Pojechał pan sam? – Tam były chyba ze dwie dziennikarki. Z tym że myśmy się tylko mijali w drodze, na imprezach. One czasami mówiły mi, co by chciały mieć na zdjęciach, o czym piszą, dawały nazwiska, kiedy trzeba było kogoś konkretnego do wywiadu sfotografować. A poza tym miałem rozkład imprez i robiłem to, co było ciekawe z punktu widzenia fotografa. A jak pan robił reportaże dla „Sztandaru Młodych”, to chyba się zdarzało panu jeździć z tak zwanym piszącym reporterem? – Oczywiście, bardzo często. Każdy piszący miał swojego ulubionego fotoreportera. Było nas tam trzech. Basia, kierowniczka działu kultury, chętnie jeździła ze mną, Natalia brała raczej Leszka. To były takie przyjaźnie, które powodowały, że ludzie jeździli razem. Jubileusz UJ to wydarzenie wyjątkowe. A normalna praca? To przecież dziennik. – Jak w gazecie – jest planowanie numeru. Swoją drogą, mnie zawsze imponowało, że redakcja miała z dużym wyprzedzeniem informacje o mających nastąpić imprezach. To była gazeta bardzo bogato ilustrowana, która potrzebowała bardzo dużo zdjęć. W wydaniu niedzielnym było można eksperymentować i te eksperymenty były chętnie przyjmowane. Nie było walki między grafikami a fotografami. No, może raz była awantura, bo my, fotoreporterzy, zarzucaliśmy grafikom, że nam psują zdjęcia przy kadrowaniu. I wtedy ustalono, że fotoreporter ma być obecny przy łamaniu i makietowaniu wydania niedzielnego. To było bardzo pożyteczne. Bo jak mówiłem, że dane zdjęcie jest najważniejsze w reportażu, to ono musiało









