Aura nieskończonych pytań

Aura nieskończonych pytań

80. urodziny Leszka Kołakowskiego

Leszek Kołakowski, który właśnie obchodzi 80. urodziny (23 października), bez wątpienia jest legendą polskiej filozofii. Ale jest też, jeżeli w ogóle o jakimkolwiek myślicielu można to powiedzieć – a współczesność podsuwa takie skojarzenia – ikoną popkultury. Nie tylko dlatego, że jest powszechnie znany w Polsce i na świecie, dobrze kojarzony i że nosi wspaniałą przeźroczystą laskę, a jego książkowy cykl „Mini-wykłady o maxi-sprawach”, prezentowany kilka lat temu przez samego Mistrza w formie telewizyjnych pogadanek, na chwilę wprowadził

filozofię pod strzechy.

Także ze względu na specyficzny sposób bycia, aurę, jaką wokół siebie roztacza, na to intelektualne „coś”, co przyciąga jak magnes i na ogół charakteryzuje wielkie i otwarte umysły.
Przed pięciu laty eseista Wojciech Karpiński pisał o Kołakowskim tak: „Pochylony, czasem oparty na lasce, czasem chyboczący się na krześle, twarz pociągła, czoło szeroko sklepione, usta w uśmiechu, któremu towarzyszą lekko kpiące fałdy na policzkach i rozświetlone oczy. Cała twarz w tych oczach. Głowa wsparta na półkolu dłoni schyla się niżej, jakby wybijała takt wywodu, po chwili podnosi się, odrzucona w bok ku tyłowi. Kołakowski mówi. Zdania narzucają się wyobraźni, wyszukany przestawny szyk, nieraz na granicy pastiszu, zamiłowanie do paradoksalnych formuł, które oddałyby całą sprawiedliwość sprzecznym punktom widzenia”… Czy można lepiej opisać Profesora, właśnie tę jego aurę?
Karpiński podsunął też istotną wskazówkę, jeśli chodzi o zrozumienie powołania Kołakowskiego jako filozofa: nie daje on bowiem jednoznacznych odpowiedzi, nie buduje doskonałych systemów, lecz stawia pytania, brzmiące od wieków w duszy każdego człowieka.
Jako historyk i krytyk filozofii Kołakowski idzie

szlakiem twórczej pokory,

przywołując Karla Jaspersa, który twierdził, że wielki filozof jest kimś, kto „nieskończenie daje się interpretować”. „Złudne jest przekonanie – mówił autor „Jeśli Boga nie ma…” – że w filozofii można uzyskać odpowiedzi ostateczne – mimo że usilnie ich szukamy”. Szukał więc ich w marksizmie, liberalizmie i religii, szuka ich nadal w iskrach współczesności. Jak napisała kiedyś eseistka Ewa Bieńkowska, „można powiedzieć, że Kołakowski jest humanistą w tym sensie, który zakłada również „antropocentryzm” – nie iżby człowiek był ośrodkiem dynamiki wszechświata (to niekrytyczne), lecz że jest środkiem, więcej – jedynym tematem filozofii i w ogóle kultury”.
Kołakowski urodził się w 1927 r. w Radomiu. Filozofię studiował na Uniwersytecie Łódzkim. Do Łodzi przybył w 1945 r., gdzie zdał eksternistyczną maturę, zapisał się na uniwersytet i wstąpił do PPR. Komunizm fascynował go niemal do przełomu w 1968 r., kiedy to po marcu odebrano mu prawo wykładów i publikacji, faktycznie zmuszając do opuszczenia Polski. Wcześniej jednak, do 1966 r., był członkiem PZPR, kierował też katedrą marksizmu-leninizmu na Uniwersytecie Warszawskim. W 1965 r., razem z Marią Ossowską i Tadeuszem Kotarbińskim, napisał opinię w sprawie pojęcia wiadomości, która posłużyła obronie w procesie Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego za ich „List otwarty do Partii”. Rok później odebrano mu katedrę i wyrzucono z partii za krytykę władz i odejście od oficjalnego kanonu marksizmu. A potem był już marzec…
Tak wspominał kiedyś tamte czasy prof. Jerzy Jedlicki, przyjaciel Kołakowskiego: „Wiec 8 marca już się skończył, odjechały autokary z aktywem, a my stoimy w parę osób nieopodal bramy Uniwersytetu i osłupiali patrzymy, jak wjeżdża w nią kolumna milicyjnych samochodów, a potem już tylko słychać krzyki… A w kilka miesięcy później spacerujemy (oglądając się za siebie) po Ogrodzie Saskim i mówimy o tym, że decyzja o wyjeździe już zapadła. A potem mija dwadzieścia lat i wypełnione po brzegi Auditorium Maximum oklaskuje na stojąco

powrót filozofa,

którego cały rój partyjnych bonzów, szpicli, cenzorów i pismaków chciał wymazać z historii polskiego życia umysłowego”.
Nie zdołał wymazać, na szczęście… Na emigracji Kołakowski powoli żegnał się z marksizmem, napisał swoje słynne trzytomowe dzieło „Główne nurty marksizmu. Powstanie, rozwój, rozpad”, w którym opisał tę doktrynę dogłębnie i krytycznie, obalając wiele mitów na jej temat. Jak stwierdził pisarz Zbigniew Mentzel: „Marksista, który zrozumiał, że opium dla ludu to właśnie marksizm… Ciekawe: nigdy nie złościły mnie marksistowskie teksty Kołakowskiego powstałe po roku 1955. Dlaczego? Chyba z dwóch powodów. Po pierwsze, Kołakowski w przeciwieństwie do innych znanych mi marksistów nie przypominał pokerzysty, który obraża się i rzuca karty, gdy ktoś jemu, a nie on komuś, powie: sprawdzam. Na odwrót, sprawdzanie doktryny wydawało mu się niezbędne, sam je niejako prowokował i na sobie samym wymuszał, z wiadomym skutkiem. Po drugie – z patosem przedstawię teraz ryzykowną intuicję – autentyczny filozof, wolę powiedzieć: autentyczny twórca, ma rację, nawet wtedy, gdy jej nie ma”.
Kołakowski osiadł w Anglii i związał się z Uniwersytetem Oksfordzkim. Stał się emigracyjną, intelektualną opoką polskiej opozycji, pisząc w 1971 r. esej „Tezy o nadziei i beznadziejności”, który inspirował twórców KOR; zresztą sam Kołakowski w latach 1977-1980 był oficjalnym przedstawicielem komitetu za granicą. W tym słynnym eseju dał znakomitą wykładnię totalitaryzmu, jakże niepokojąco brzmiącą także dziś: „Despotyczne formy rządzenia produkują z konieczności zapotrzebowanie na permanentną, a przynajmniej periodycznie powtarzaną agresję. (…) W braku wojny zewnętrznej podobne funkcje spełniają rozmaite postacie agresji wewnętrznej, których celem jest utrzymywanie nieustającego stanu zagrożenia i podtrzymywanie psychozy oblężonego miasta, choćby za pomocą najbardziej sztucznych środków i najbardziej urojonych wrogów”.
Czytając dziś Kołakowskiego, wracając do jego „Rozmów z diabłem”, „Kultury i fetyszy”, „Obecności mitu”, „Pochwały niekonsekwencji” czy „Cywilizacji na ławie oskarżonych”, do jego rozmaitych bajek i opowiadań, pamiętajmy o jednym jego uniwersalnym wskazaniu: że „aby pozostać ludźmi, musimy przyjąć przypadkowość życia jako normalne nasze przeznaczenie, ale zarówno w matematyce, jak i w Bogu przypadkowość zostaje zniesiona. Przypadkowość nasza obejmuje nasze ciało, nasze duże czy małe troski i radości, nasze bóle i przyjemności, wszystkie szczęśliwe i nieszczęśliwe wydarzenia naszego życia”…

Wydanie: 2007, 43/2007

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy