Wpisy od Wojciech Kuczok
Wyboista droga Leo Beenhakkera
Za jego sprawą przeżywaliśmy kibicowskie spazmy rozkoszy, jakich nie dał nam w XXI w. nikt inny, bo to pod wodzą Leo Beenhakkera reprezentacja zagrała swoje dwa najlepsze mecze w tym stuleciu. Ale też nigdy nie grała gorzej niż pod jego pieczą, gdy chemia między drużyną a coachem wygasła. Przebył w Polsce drogę od zera do bohatera i z powrotem, brał rozwód z naszą piłką w atmosferze karczemnej, ale po latach zostały sentyment i szacunek: jego śmierć uczczono na boiskach Ekstraklasy minutą ciszy.
9 czerwca 2006 r. na stadionie w Gelsenkirchen reprezentacja Polski katastrofalnie zaczęła mundial. Ciśnienie było olbrzymie, w kraju nikt nie miał wątpliwości, że tym razem z grupy wyjdziemy, kilkadziesiąt tysięcy rodaków, którym szczęśliwie udało się wylosować bilety, oczekiwało łatwego zwycięstwa na inaugurację. Graliśmy z Ekwadorem, który pół roku wcześniej przetestowaliśmy towarzysko na łatwe 3:0. Być może to uśpiło zawodników, bo od pierwszego gwizdka ekipa Pawła Janasa ogarnięta tajemniczym paraliżem pozwalała przeciętnym Latynosom strzelać gole i kontrolować grę. Niespodziewana porażka wywołała potężne rozczarowanie, tymczasem dosłownie nazajutrz, na wielkim narodowym kacu, kibice zobaczyli gigantyczną mundialową sensację. Kadra Trynidadu i Tobago, kraiku o 40-krotnie mniejszej populacji od Polski, absolutny debiutant, urwała dwa punkty Szwedom z Ljungbergiem, Larssonem i Ibrahimoviciem w składzie, mimo że przez pół meczu grała w dziesiątkę.
Selekcjonerem karaibskich wyspiarzy był Leo Beenhakker. Trener z potężnymi sukcesami klubowymi w życiorysie, każdy kibic kojarzył go choćby z trzykrotnego mistrzostwa Realu Madryt, w którym prowadził takie gwiazdy jak Hugo Sánchez czy Emilio Butragueño, miał też w biogramie dwa mistrzostwa z Ajaxem… Prawdziwe sukcesy zdobywał w klubach, bo w roli coacha Holandii dał się zapamiętać jako wielki pechowiec. Przed barażami o awans do mundialu w Meksyku w 1986 r. rozchorował się Rinus Michels i to Beenhakker w jego zastępstwie poprowadził najlepsze pokolenie holenderskiej piłki – ekipę, która, oparta na trójce Rijkaard-Gullit-van Basten, już za dwa lata miała wygrać mistrzostwa Europy. W rewanżowym meczu na stadionie jego ukochanego Feyenoordu Holendrzy dali sobie wydrzeć awans, tracąc gola w ostatnich minutach. Po tym meczu powstało ikoniczne zdjęcie samotnego Leo schodzącego tunelem do szatni – uosobienia klęski i smutku.
Beenhakker dostał jeszcze raz szansę z reprezentacją Oranje: na mundialu w 1990 r. we Włoszech mistrzowie Europy wyszli z grupy po trzech remisach i za sprawą identycznego bilansu z Irlandią padli ofiarą losowania. Zostali sklasyfikowani na trzecim miejscu i trafili w kolejnej rundzie na RFN, przyszłych mistrzów świata, którym nie dali rady.
Ale to wszystko wydarzyło się w latach 80., od tamtej pory minęły niemal dwie dekady, podczas których Leo sięgał po coraz bardziej egzotyczne propozycje w Meksyku, Arabii Saudyjskiej, wreszcie na Karaibach i zdawało się, że rozmienia swoją sławę na drobne. Meczem Trynidadu ze Szwecją przypomniał o swoim istnieniu akurat w momencie wielkiej futbolowej depresji Polaków – to wtedy musiał się zrodzić impuls, aby wreszcie sięgnąć po selekcjonera z zagranicy, no bo skoro „z takim Tobago” mu się udało, to może i na naszej piłkarskiej pustyni zasieje coś więcej niż wiatr.
Polska myśl szkoleniowa okazała się tyleż nieodgadniona, co nieskuteczna, jej ociężałość odzwierciedlały ostatnie mecze kadry Janasa – tylko w meczu o honor udało nam się zdobyć punkty dzięki golom rezerwowego obrońcy. Nasza piłka gniła i kojarzyła się wszystkim z niedawną aferą „Fryzjera”, która ujawniła niebywałą skalę korupcji w polskich ligach. Prezes Listkiewicz czuł, że sytuacja dojrzała, by sięgnąć po kogoś ze świata, spoza układów i polskiego bagienka, kogoś utytułowanego, a nie utytłanego. Związkowy beton był przeciwny, ale w końcu się ugiął z nadzieją, że obcokrajowiec się wyłoży na szkoleniu naszych łamag, co dowiedzie
Wujek Samo Cło i inne demony
Świat żyje stubiegunówką Pana Tupecika i dyktatem amerykańskiej lumpenburżuazji, tymczasem ja mam ubaw, bo rudzik mi się zagnieździł w ogrodzie i obśpiewuje swoje terytorium. Zza żywopłotu słychać odpowiedzi właścicieli innych oznaczonych rewirów. Rudziki to szczęście i ulga dla uszu, po tym jak spędziłem dwie wiosny z ziębami, miałem dość tego ptasiego Guantanamo, bo zięba jak zacięta płyta, tysiąckroć dziennie ta sama fraza, a rudzik jak rasowy jazzman, ma temat, ale nigdy go nie powtarza tak samo, nic, tylko słuchać i się zachwycać. Nie dziwi wcale, że największy ornitolog wśród kompozytorów, Olivier Messiaen, aż połowę ze swoich „Małych szkiców ptaków” na fortepian poświęcił właśnie rudzikowi. Natychmiast też musiałem przegonić z trawnika spasionego, czarnego kocura zwabionego tymi trelami – ptaszek zajęty zmaganiami wokalnymi mniej jest spostrzegawczy, kot miałby wyżerkę; pewnie i tak będzie ją miał, jeśli rudzik uwije gniazdko zbyt nisko.
Czemuż tylko ludzie są tacy durni i okrutni, że muszą zbrojnie ustanawiać swoje terytoria – nie mogliby wziąć przykładu z ptaków i toczyć wojen śpiewaczych? Chór wujów przeciw kontratenorom, kto wyciągnie wyżej, głośniej i finezyjniej swój hymn; bombardowania oratoriami, miny chorałowe, artyleria pieśni, jakoś by się to dało przecież ogarnąć bez przelewania krwi. Po stoczonej bitwie mielibyśmy wspólne odśpiewanie finału Wagnerowskiego „Złota Renu”: nimfy opłakiwałyby utratę złota i potępiały fałszywość bogów, podczas gdy wojownicy triumfalnie opiewaliby wkroczenie do Walhalli. Zamiast pośród ruchawek i rebelii żylibyśmy w nieustającym festiwalu pieśni i tańca.
Tymczasem trwa festyn niestabilności Wujka Samo Cło. On reprezentuje typ ludzi, którym uciekają pociągi, ale mój przyjaciel psychoterapeuta poradził, żeby raczej otaczać się w życiu tymi, którzy na pociąg nie zdążają. W sensie: są w stanie
Torpedy i finezyjki
O arcydzielnych rzutach wolnych
Declan Rice za sprawą dwóch rzutów wolnych, perfekcyjnie wykonanych w odstępie kilkunastu minut, w ubiegły wtorek dołączył do galerii największych sław w historii piłki nożnej. To zdanie, choć apodyktyczne i naładowane faktami, jest zarazem nieznośnie jałowe, sprawozdawcze, niegodne opisywania tego, co wykonał pomocnik Arsenalu Londyn. W ćwierćfinale Ligi Mistrzów przeciw Realowi Madryt dwukrotnie nie dał szans na skuteczną interwencję broniącemu jak w transie Thibautowi Courtois, prawdopodobnie najlepszemu obecnie golkiperowi na świecie.
Sztuka strzelania goli z bezpośrednich rzutów wolnych jest na wymarciu, algorytmy i statystyki podpowiadają trenerom, że prawdopodobieństwo zdobycia gola rośnie dzięki kombinacjom i rozegraniom, przeto tylko największe boiskowe buhaje odganiają kolegów od piłki i wbrew zaleceniom coachów mierzą się z tym wyzwaniem. Trafienie z wolnego dowodzi technicznej doskonałości wykonawcy, zdarza się rzadko i budzi powszechny szacunek, ale trafić dwa razy z rzędu w meczu o najwyższą stawkę, w dodatku czyściutko, bez rykoszetów, wyłącznie dzięki sile uderzenia i nadanej piłce rotacji, to wydarzenie bez precedensu w Champions League – tak się buduje własne pomniki. Niechybnie obok Thierry’ego Henry’ego, którego cieszynkę zastygłą w brązie można obejrzeć przed stadionem Arsenalu, stanie kiedyś Declan Rice wymierzający sprawiedliwość prawą stopą.
Żeby Real padł na kolana, trzeba rzeczy wielkich, obezwładniających – i takie za sprawą angielskiego pomocnika się wydarzyły. Królewscy pod wrażeniem dubletu Rice’a pozwolili sobie jeszcze wpakować trzecią bramkę i w rewanżu będą potrzebowali obudzić moce nadprzyrodzone, aby dokonać remontady.
Pierwszy wolny Rice’a był bezczelnie i zawadiacko zakręcony obok muru; taką trajektorię pamiętamy ze słynnego wolnego Roberta Carlosa z Pucharu Konfederacji w 1997 r., kiedy w meczu przeciw Francji wziął 15-metrowy rozbieg, puścił swoją torpedę z niemal 40 m zewniakiem, lewą nogą, „z fałsza”, piłka leciała z prędkością 136 km/godz. Fabien Barthez zachował się wtedy, jakby piłkę zdmuchnął mu sprzed nosa wiatr! Rice’owi wystarczyło kilka kroków,
Prefuneralia rodzinne
Mijają właśnie trzy lata, od kiedy moja przyrodnia siostra żyje z rozsianym nowotworem jelita grubego. Żyje w istocie – nie wegetuje, nie dogorywa w hospicjum, ale funkcjonuje samodzielnie, a nawet dziarsko; zabieram ją regularnie do kina, teatru lub filharmonii, sama śmiga po galeriach handlowych. Można powiedzieć, że im dłużej doskwiera jej rak, tym bardziej się z nim zżyła, kolejne złowieszcze prognozy medyczne biorą w łeb, lekarze czytający wyniki jej badań myślą, że to akt zgonu, im dłużej siostra moja żyje, tym bardziej jej istnienie wymyka się rozumowi. Rodzina została jej, by tak rzec, prostoduszna, z empatią nieco na bakier, bo ilekroć siostra moja próbuje pogadać z córką, zięciem czy tam szwagierką o estetyce i akustyce sali koncertowej albo ikonoklastycznym wymiarze nowego spektaklu Mai Kleczewskiej, inni próbują ją sprowadzać na ziemię, zagadując w temacie pogrzebu i stypy. No bo to trzeba zaplanować jakoś, gdyby jej się nie daj boże zmarło latem, taki Jurek w sierpniu ma już wykupione Kanary, a z kolei brat z żoną na lipiec wreszcie dostali sanatorium, no bo przecież ostatni lekarze dawali jej czas do marca, więc żeby potem nie było, że trzeba wszystko odwoływać, niechże ona się w końcu zdecyduje, kiedy ma zamiar się zawinąć, czy ma tego raka, czy udaje, bo coś jej za lekko, za wesoło, a tu trzeba poukładać sobie, pozałatwiać, rodzina musi się przygotować na śmierć.
Rodzina raczej nie z tych łapczywych kulturalnie, ale jak się okazało, że siostra bywa i chadza, no to i oni w końcu chcieli dać do zrozumienia, że nie są gorsi, nawet do kina im się wybrało na jaką komedię po 20 latach, do teatru też chcieli, ale bilety za drogie, się zdziwili, że też ona nie ma na co wydawać! No tak, leki ma w całości refundowane, emeryturka niczego sobie, tak to każdy by się mógł bujać z tym rakiem latami, a przecież wiadomo, że to tak nie może wyglądać wiecznie. Dlaczego ty się nie zamartwiasz, pytają, dlaczego się nie boisz, dociekają, no i właściwie co wart jest taki rak bez cierpienia, czy ty się boga nie boisz, a możeś tyś z diobłem jakim pakt zawarła, kto cię tam wie.
Rodziny się nie wybiera, pocieszam ją, kiedy mi się żali przez telefon, że znowu któraś do niej zadzwoniła przenegocjować menu uroczystości pożegnalnej i estetykę nagrobka. Ale może zróbmy tę stypę za twojego życia, mówię. W końcu na własnym pogrzebie być nie można, czemu jednak stypa miałaby się nie odbyć z udziałem przyszłego nieboszczyka, czemuż tego pośmiertnego benefisu nie uczynić przedśmiertnym – siostra rozsiądzie się wygodnie u końcu stołu i będzie słuchała, jak ją wspominają, oczywiście wyłącznie dobrze, bo o zmarłych, nawet jeśli są umarłymi in spe, źle mówić się nie godzi. Na Celebesie panuje zwyczaj, że dopóki nie zjedzie się komplet rodzinnych żałobników,
Co by na to powiedział Witkacy?
Był zbyt zajęty ontologią, pracami filozoficznymi, naprawdę istotnymi dla ludzkości kwestiami, żeby dać się wciągać w polityczną bieżączkę
Przemysław Pawlak – witkacolog, autor książki „Witkacy. Biografia”, kaliszanin i warszawiak, absolwent SGH, stopień doktora nauk o sztuce uzyskał w Instytucie Sztuki PAN. Współfundator i prezes Instytutu Witkacego, pomysłodawca i wicenaczelny półrocznika „Witkacy!”, zastępca kierownika działu literackiego Teatru Narodowego. Autor właśnie wydanej przez Iskry książki „Witkacy. Biografia”.
Zacznijmy od końca, by znaleźć początek. W załączniku do biografii Witkacego zatytułowanym „Grochem o ścianę, czyli niezrozumialstwo” zebrał pan fragmenty najbardziej zjadliwych tekstów, które napisali o Witkacym jego współcześni. Obok bzdur krytyków, których nazwiska zatonęły w pomroce dziejów, mamy tam złośliwości spisane piórami całkiem szlachetnymi: Karola Irzykowskiego, Witolda Gombrowicza, Leona Chwistka, Emila Breitera. Powiedzieć, że go nie rozpieszczali, to nic nie powiedzieć. Kto zatem tak naprawdę „odkrył” Witkacego, kto przyczynił się do tego, że w powszechnej świadomości zamiast jako „wariat z Krupówek” funkcjonuje jako tytan intelektu i wybitna postać polskiej kultury? Czy zrobił to dopiero Konstanty Puzyna?
– Zasługą Puzyny było niewątpliwie dwutomowe wydanie dramatów Witkacego w PIW w 1962 r. i napisanie do niego wstępu. Ale wcale mu nie było śpieszno – to zdaje się Jan Józef Lipski go do tego intensywnie „popychał”. Faktycznie, ogłoszenie tych tekstów drukiem w kilkutysięcznym nakładzie sprawiło, że coraz więcej reżyserów teatralnych zaczęło sięgać po Witkacego i stopniowo rozkręcała się jego „kariera sceniczna”.
Chociaż jeśli chodzi o osoby, które go na scenę wprowadzały, w Warszawie była to prawie zapomniana Wanda Laskowska – zrobiła w Teatrze Narodowym „Kurkę Wodną”. Zobaczył ją podobno Martin Esslin, twórca kategorii teatru absurdu, zachwycił się i zażądał kontaktu z autorem – nie mógł uwierzyć, że Witkacy już od dawna nie żyje. Uznał go zatem za światowego prekursora teatru absurdu w kolejnej edycji swojej książki o tym zjawisku. Po publikacji zbioru zachowanych dramatów rzeczywiście Witkacym zaczęli się zajmować: Anna Micińska, Janusz Degler, Lech Sokół, Jan Błoński. Potem ukształtowała się „międzynarodówka” witkacologiczna z Danielem Gerouldem, Alainem van Crugtenem, Vladimirem Dimitrijeviciem, Heinrichem Kunstmannem czy Giovannim Pampiglionem i te sztuki zaczęły być wystawiane na świecie.
Przy czym Witkacy po wojnie wcale nie musiał być na nowo odkrywany. Mam już przeszło 250 stron materiałów do książki pod roboczym tytułem „Recepcja, której nie było”, badam lata 1939-1956 – okazuje się, że wielu ludzi już wtedy zachwycało się i inspirowało witkacowską spuścizną. Zwłaszcza że jako jedyny w międzywojniu otwarcie wieszczył katastrofę ludzkości i przewidział ją nieomylnie. Nawet Karol Irzykowski, czyli rzekomo wielki przeciwnik Witkacego, w czasie okupacji prowadził o nim wykłady i ostatecznie docenił jego wielkość. Z kolei już w 1945 r. Zofia Nałkowska na łamach „Kuźnicy” żądała wydania dzieł zebranych polskiej awangardy: Witkacego, Gombrowicza i Schulza.
W „Tygodniku Warszawskim”, wydawanym w latach 1945-1948 działał Jerzy Braun, przedwojenny wydawca i przyjaciel Witkacego, więc w piśmie też się na niego powoływano, dopóki całej redakcji nie wsadzono do więzienia.
W 1948 r. wydano pierwodruk „Szewców” i „W małym dworku” z posłowiem Władysława J. Dobrowolskiego – można to było bez przeszkód kupować w księgarniach przez półtora roku, zanim zdjęto z półek przez wtórne opinie cenzorów. Nawet po zadekretowaniu socrealizmu pojawiały się w oficjalnym obiegu pierwodruki witkacowskich tekstów o sztuce i teatrze. Ale oczywiście wygodniejszy dla władzy ludowej był ojciec – Stanisław Witkiewicz. Pamiętajmy też, że w 1955 r. zaczął działać Teatr na Tarczyńskiej, gdzie m.in. Lech Emfazy Stefański i Miron Białoszewski wystawiali spektakle jawnie inspirowane teorią czystej formy. Stefański zresztą już jako 16-latek poszedł do powstania ze „Szkicami estetycznymi” Witkacego jako jedyną książką w plecaku. Z kolei pierwszą pracę magisterską poświęconą wyłącznie pisarstwu Stanisława Ignacego Witkiewicza obronił w 1955 r. młody twórca STS, Andrzej Jarecki. W 1957 r. Władysław Tatarkiewicz i Tadeusz Kotarbiński brali udział w wydaniu księgi pamiątkowej poświęconej Witkacemu. Sam Tatarkiewicz już pod koniec wojny, po powrocie do Krakowa, swoje pierwsze seminarium z estetyki poświęcił Witkacemu. Przed Puzyną nie było zatem pustki, trudno go nazwać odkrywcą.
Reprezentuje pan kolejną generację witkacologów nad wyraz aktywnie, dość powiedzieć o prowadzeniu Instytutu Witkacego, pisma „Witkacy!” czy opracowaniu monumentalnej bibliografii na zakończenie edycji „Dzieł zebranych”. Czy pamięta pan swoje pierwsze „witkacowskie ukąszenie”?
– To była wizyta w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, ukochanym mieście mojej
Proustota życia literackiego
„Ten cały Proust dobry jest dla snobów nie mogących się wcisnąć na pańskie pokoje, a nade wszystko dla ludzi mających nadmiar czasu” – tak Atanazy Bazakbal w „Pożegnaniu jesieni” Witkacego tłumaczy Heli Bertz swoją niechęć do Proustowskiej frazy. Wyraża mniej więcej to samo, co niegdyś pan przetykający rury w łazience rzekł, zoczywszy mnie w godzinach roboczych przy laptopie. „– A czym się pan zajmuje? – Jestem pisarzem. – Ups. Ja tam nie czytam. Po mojemu tylko darmozjady mają czas czytać książki”. Zaiste, czas na to, by się rozkoszować gładkością zdań Prousta, nader nieśpiesznie zmierzających ku konkluzjom, być może czasem odnalezionym tylko dla klasy próżniaczej, a przecież to w zgodnym pojmowaniu krytyków literacka degustacja najwyższej próby, absolutne wyżyny przyjemności intelektualnej, jakich dostarczyć może literatura piękna.
Owóż sam Marcel, dostarczyciel tego wykwintnego narkotyku dla dusz, zawartego w siedmiu tomach, był dziecięciem zamożnych mieszczan, w domu rodziców mieszkał przez całe życie, nigdy nie musiał się kalać robotą, a z uwagi na wątłe zdrowie w ostatnich latach życia wszystkie dnie przesypiał, nocną aktywność poświęcając pisaniu powieści, ale sypialni w tym celu opuszczać nie musiał. Można zatem rzec, że gdyby nie śmiertelna astma, wskutek której przeżył ledwie pół wieku, miałby jako pisarz życie klawe – z wydawcami nie musiał się wykłócać o forsę, bo „W stronę Swanna” wydał sam, a już za „W cieniu zakwitających dziewcząt” dostał Goncourtów, więc potem chętnych oficyn nie brakowało. Modelowy czytelnik „W poszukiwaniu straconego czasu”, o ile nie para się lekturą zawodowo w ramach prac akademickich, jest zatem człowiekiem, któremu czasu nie brakuje, jest wystarczająco bogaty w wolne godziny, by moczyć magdalenkę w herbacie lipowej i zanurzać się w kolejnych tomiszczach rozterek arystokratycznych rodów, ma też wciąż dosyć energii, by po kilku chwilach przy narracji tak niedynamicznej
W piekle dorastania
„Piekło jest szczelne – ani z niego nie da się uciec, a i w nim będąc, próżno wypatrywać szczelin, przez które mogłoby się wsączyć światło nadziei; piekło jest doskonale beznadziejne”. Tak zaczynałem przed 20 laty rozważania w „Tym piekielnym kinie”, książeczce o filmach dotkliwych.
Gdybym ją pisał dzisiaj, poczesne miejsce znalazłoby w niej brytyjskie „Dojrzewanie” w reżyserii Philipa Barantiniego. To jest rzecz do obejrzenia z trzema przerwami na złapanie oddechu, tragedia z trzema antraktami. Gdyby napisać, że to czterogodzinny film albo nawet spektakl telewizyjny w czterech aktach, bylibyśmy bliżej prawdy, ale kategoria miniserial jest marketingowo wydajniejsza w streamingu.
„Dojrzewanie” wiele zawdzięcza najlepszej tradycji brytyjskiego kina społecznego, tyle że ani Ken Loach, ani Mike Leigh nigdy nie wciągnęli widzów w strefę tak nieprzeniknionego mroku. Formalnie to iście piekielna sztuczka – film jest zrealizowany w czterech godzinnych ujęciach, po jednym na każdą część, ale nie mamy wrażenia, że to mastershot dla samodopieszczenia ego operatora – „piekło jest szczelne, próżno wypatrywać szczelin” – nie ma więc i szwów montażowych, jesteśmy z bohaterami bez przerwy, tu i teraz, przeżywamy w czasie rzeczywistym ich koszmar bez taryfy ulgowej.
Dawno nikt nie trzymał się tak ściśle zasady starego, dobrego Hitchcocka: film zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie. Na dzień dobry mamy klasyczny „wjazd na chatę o szóstej rano” brygady uzbrojonej po zęby, która wyciąga z łóżka posikanego ze strachu 13-latka i zgarnia go na dołek pod zarzutem najcięższego z przestępstw. I tyle z kryminału, od razu zaczyna się najwyższej próby dramat psychologiczny, następują etapy dociekania i odsłaniania prawdy, które są właściwie przekraczaniem kolejnych kręgów piekła.
Chcesz być odpowiedzialnym rodzicem? Nie wystarczy
Postprawdy
Dezinformacja wcale nie musi być intencjonalnym sabotażem, częściej jest bezwiedna, wynika z głupoty, niekompetencji i pośpiechu. Nie znajduję tu pociechy, bo to wciąż wybór między pożywieniem naturalnie zepsutym a celowo zatrutym – jedno i drugie jest karmą ze śmietnika. Kocopoły i fake newsy nie są dziennikarską kompromitacją, pracownicy mediów nie boją się już od dawna, że napiszą coś głupiego, lękają się nade wszystko, czy aby nie będzie za mądrze – lapsusów nikt nie zauważy, ale za „natłok naukowych faktów” można wylecieć z roboty, bo to odstrasza.
Przed laty zaproszono mnie eksperymentalnie na kilka godzin do współprowadzenia internetowego serwisu informacyjnego, co spowodowało błyskawiczny spadek słupków klikalności. Wydawało mi się, że wydarzenia najistotniejsze z mojego punktu widzenia wystarczy podać sauté. Myliłem się w dwójnasób, po pierwsze – szacując skalę istotności poszczególnych faktów, po drugie – ignorując metody sprzedawania informacji.
Przed kilkoma dniami miałem bezpośrednio okazję przyjrzeć się, jak media w epoce clickbaitów manipulują faktami, które nie mają większego znaczenia, o ile nie są podane w wystarczająco sensacyjnej panierce. Rzetelna informacja sprzedaje się znacznie gorzej lub zgoła wcale, a z tej przyczyny dopuszczalna jest całkowita dowolność w przeinaczaniu faktów. One wprawdzie po czasie są prostowane, ale z cicha i pro forma, bo to jakby w rubryce „dziewczyna tygodnia” zamiast gołej baby była naga prawda. Radio Erewań zatem nadaje jak za dawnych lat, tyle że niegdyś było mityczną parodią dziennikarstwa w służbie propagandy, a dzisiaj jest szarą rzeczywistością portali i programów informacyjnych. Jak w starym dowcipie: „Czy to prawda, że na placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną”.
Parę dni temu kilku znajomych podczas eksploracji jaskini w jednej z dolinek podkrakowskich przeżyło niebezpieczny incydent – podczas powrotu z nowo odkrytych partii, dostępnych przez nieobszerny komin, jeden z grotołazów został odcięty od wyjścia. Obsunął mu się spod nóg wielki głaz, zaklinował w szczelinie i zatkał drogę powrotną. Odkrywanie nowych podziemnych przestrzeni zawsze wiąże się z ryzykiem, bo w dziewiczym terenie skalnym siłą rzeczy osobiście sprawdzamy stabilność otoczenia. Speleolog utkwił nad korkiem skalnym i nijak nie dało się usunąć ani skruszyć kamienia. Pozostała część ekipy wezwała na pomoc jurajski GOPR i
Pan Tupecik i wieczność
Wskutek wysokiego i wciąż narastającego poczucia derealizacji, którego doznaję każdego dnia prezydenckiej kadencji Pana Tupecika w USA, intensywniej niż zwykle znikam z powierzchni ziemi. Speleoterapia polega także, a może nade wszystko, na odnalezieniu się pośród tego, co trwałe i niezmienne. Wobec wahań nastrojów wodza imperium, który plecie przed kamerami, co mu ślina do gęby przyniesie, a potem wypiera się tego jak gdyby nigdy nic („nie przypominam sobie, abym nazwał Zełenskiego tanim komikiem i dyktatorem”), w obliczu jego impulsywnych decyzji o katastrofalnych skutkach (wtrzymanie pomocy wojskowej dla Ukrainy, wojna celna z połową świata) i w świetle jego bezkarnych kłamstw (pieprzy coś o zniesieniu cenzury, a zarazem grozi, że będzie wsadzał do więzienia protestujących studentów) można mniemać, że Stany Zjednoczone, które zgotowały sobie i światu ten los, są krajem zidiociałych poganiaczy bydła. Albo to głupota wrodzona, albo efekt wystawienia na permanentny brak aksjomatów, podważanie zasad logiki i badań naukowych, życie wedle niezweryfikowanych bzdur i nawałnicy dezinformacji.
Tak czy owak, wystawiam łeb spod ziemi coraz rzadziej, a i to tylko po to, by się upewnić, że świat zmierza ku zagładzie w tempie wykładniczym. Już mi się nawet udzieliła niezdrowa zbiorowa emocja i puszczałem sobie dla ulgi raz za razem wiral wykreowany przez AI, w którym Zełenski daje w mordę Panu Tupecikowi – dawno nic mi nie sprawiło takiej radości, sztuczna inteligencja jest zatem zdolna przynosić realną uciechę. To była scena westernowa, więc całkiem trafiona – Tupecik wyobraża sobie świat i sprawowanie władzy wedle westernowych schematów: wygrywa ten, kto mocniej daje w ryj lub szybciej strzela. Być może tylko w ten sposób da się jeszcze uratować ludzkość: ktoś musi strzelić tego pomarańczowego dziada w papę, tak by już nie wstał.
Owóż, lepiej mi pod ziemią, o wiele lepiej, a jako że życie się kurczy, szkoda czasu na jaskinie średnio ładne i niezbyt obszerne. Penetruję zatem ostatnio kras Doliny Demianowskiej, groty olbrzymich rozmiarów i nieprawdopodobnego piękna, uważane wręcz za najpiękniejsze w Europie. System Jaskiń Demianowskich









