Czy uda się skutecznie zmniejszyć tragiczne żniwo wypadków na polskich drogach? W ubiegłym roku polscy kierowcy znowu nabrali ochoty do zabijania siebie i innych na drogach. Odwróciła się długotrwała tendencja spadku liczby ludzi ginących w wypadkach. Z naszych dróg i ulic ponownie, jak w wielu poprzednich latach, zebrano ponad 5,5 tys. trupów. „Zebrano”, gdyż statystyki zabitych wymieniają tylko te osoby, które miały szczęście zginąć na miejscu. W istocie zaś liczbę zabitych należy zwiększyć o 30%, bo średnio właśnie tyle ofiar męczy się jeszcze, często przez wiele dni (uwzględniany jest okres 30-dniowy), zanim skona. Nasi kierowcy prowadzą generalnie nieumiejętnie, nadrabiając to chamstwem i bezmyślnością. Słyną z tego w całej Europie. I to jest podstawowa przyczyna wypadków – bo gdyby jeździli mniej prymitywnie i niebezpiecznie, to nawet na tak marnych i fatalnie oznakowanych drogach jak polskie mogliby uniknąć wielu nieszczęść. Polacy za kółkiem zabijają nie tylko siebie – w tej wielotysięcznej grupie ludzi wyprawianych co roku na tamten świat jest też średnio 2 tys. pieszych i 500 rowerzystów. Pod względem liczby zabitych i rannych na drogach przewodzimy Unii Europejskiej. W dodatku w krajach cywilizowanych, takich jak Niemcy, Wielka Brytania, ba, nawet Austria, na sto wypadków przypada niespełna dwóch zabitych. U nas – jedenastu! Święto Zmarłych tradycyjnie zbiera obfite żniwo śmierci. Statystyki nie są całkiem miarodajne, bo liczby zabitych i rannych inaczej się rozkładają, gdy 1 listopada wypada na początku lub w środku tygodnia, a inaczej, gdy w piątek. Ale i tu rok 2007 przyniósł wzrost liczby ofiar. Żółty jesienny liść Trzy kwartały tego roku pozwalają jednak na lekki optymizm. W porównaniu z okresem od stycznia do września 2007 r. spadła liczba zabitych i rannych, nieco mniej jest wypadków. Na polskich drogach coraz więcej sił i środków rzuca się do walki z rozwijaniem nadmiernej prędkości, co stanowi najczęstszą spośród bezpośrednich przyczyn tragedii drogowych. Szczególnie skuteczną broń stanowią fotoradary instalowane na słupach przy naszych drogach. Rejestrują one samochód i numer rejestracyjny, wizerunek kierującego, prędkość, z jaką jechał, oraz prędkość dozwoloną. Fotoradary dokładnie filmują auta we dnie i w nocy, niezależnie od tego, ile ich jedzie na sąsiednich pasach. W dawno minionych latach piratów drogowych ścigano za pomocą tzw. traffipaksów – aparatów, zamontowanych w cywilnych radiowozach, które jednocześnie fotografowały tablicę rejestracyjną ściganego pojazdu i szybkościomierz auta policyjnego. Była to jednak okazja do częstych nadużyć. Wystarczyło bowiem, że policjant na dużej szybkości podjechał do fotografowanego auta, by na zdjęciu ukazała się zawyżona prędkość. Wiele zależało wtedy od osobistych negocjacji między nieszczęsnym kierowcą a mniej lub bardziej uczciwym funkcjonariuszem. Z fotoradarem negocjować się już nie da. Można oczywiście z nim walczyć. Kierowcy nalepiają więc żółte jesienne liście na numery tablic. Tłumaczą policji, że to nie oni prowadzili, gdy ich auto zostało sfotografowane, bo akurat wtedy pożyczyli je bardzo podobnemu znajomemu, tyle że jak na złość zapomnieli jego nazwiska, a on zresztą właśnie wyjechał za granicę. Kupują rozmaite antyradary (te dostępne w normalnej sprzedaży są lipą o zerowej skuteczności, tu przydałoby się coś w rodzaju systemu radiolokacyjnego zakłócającego tor rakiet samonaprowadzających). Ba, nawet próbują jeździć tuż za poprzednikiem, co przy ich znikomych umiejętnościach grozi poważnymi karambolami. Rezultaty są jednak znikome, a fotoradary niekiedy sieją finansowe spustoszenie. W ruchu falowym W województwie podkarpackim dziewięć takich urządzeń doprowadziło w 2007 r. do ukarania ponad 8,5 tys. kierowców mandatami w wysokości 1,7 mln zł (najwyższa skuteczność w Polsce – prawie tysiąc kierowców rocznie na jeden fotoradar). W województwie warmińsko-mazurskim dziesięć fotoradarów skasowało prawie 3,5 tys. kierowców na kwotę pół miliona złotych. Na Mazowszu też dziesięć spowodowało wymierzenie ponad 4,5 tys. mandatów o łącznej wartości ok. 900 tys. zł. Dlatego wśród kierowców budzą one autentyczny respekt pomieszany z nienawiścią. Za sprawą fotoradarów ruch na niektórych trasach nabrał charakteru falowego – gdy pojawia się znak informujący o tym urządzeniu, kierowcy gremialnie zwalniają, z przepisową prędkością przejeżdżają pod okiem fotoradaru – i dopiero potem dają „w rurę”, aż do następnego filmowania. Fotoradarom nie zawsze
Tagi:
Andrzej Dryszel









