Z batutą na antypodach – rozmowa z dyrygentem Włodzimierzem Kamirskim

Z batutą na antypodach – rozmowa z dyrygentem Włodzimierzem Kamirskim

Teatry operowe dostają zadyszki, bo ubywa chętnych do płacenia dużych pieniędzy za wstęp, a ceny biletów rosną, bo wszyscy chcą zarabiać więcej Z dyrygentem Włodzimierzem Kamirskim rozmawia Bronisław Tumiłowicz Jak to się stało, że znalazł się pan w Australii i mógł tam pracować w swoim zawodzie, na dodatek w czołowej instytucji muzycznej tego wielkiego kraju? – To pytanie jest dla mnie najtrudniejsze. Nie chciałbym się rozwodzić na temat okoliczności, które doprowadziły mnie do wyjazdu z Polski. To bardzo prywatna sprawa i chciałbym, aby taka pozostała. Muszę jednak powiedzieć, że dla kogoś, kto ma w zasadzie ustaloną pozycję, i to dobrą, zdecydowanie się na emigrację jest krokiem bardzo trudnym, wymagającym nawet pewnej desperacji. Trzeba doświadczyć czegoś bardzo złego w życiu, aby na coś takiego się zdobyć. Zostawiłem w Polsce rodzinę, przyjaciół, dom i wyjechałem w nieznane. Czyli nie było to zaplanowane? – Nigdy wcześniej nie myślałem o emigracji, w ogóle nie przypuszczałem, że mógłbym na stałe mieszkać poza Polską. A jednak tak mi dokopano, że nawet przez chwilkę się nie zastanawiałem. Wyjechałem do takiego kraju, w którym mnie chciano i doceniano. Patrząc teraz z perspektywy tych prawie 30 lat, uważam, że postąpiłem słusznie. Jak wyglądała pańska droga do muzyki? – Przygodę z muzyką zacząłem jako dziecko, bo już mając trzy i pół roku rozpocząłem naukę gry na fortepianie. Mój pierwszy publiczny „występ” miał miejsce, gdy miałem lat pięć i pół – grałem polonezy i mazurki Chopina. Proszę sobie wyobrazić, że jako dziecko już chałturzyłem. Jeździłem (oczywiście pod opieką mamy) w lecie do znanych miejsc, takich jak Niechorze i Ustronie Morskie, gdzie były domy Funduszu Wczasów Pracowniczych, i tam byli kulturalno-oświatowi, którzy mieli za zadanie organizować rozrywkę dla mas. Mnie jako „cudowne dziecko” połączono ze słynnym Stefanem Wiecheckim – Wiechem, który czytał swoje znakomite opowiadania, a ja jako przerywnik coś tam grałem. Zimą jeździło się do Zakopanego i Krynicy. To były wspaniałe czasy! Za każdy występ otrzymywałem duże pudło czekoladek, a że sam czekoladek za bardzo nie lubiłem, miałem wielu kolegów, którzy z tych słodyczy korzystali. Byli to moi pierwsi i najzagorzalsi fani. Muszę dodać, że wtedy pudełko czekoladek to było naprawdę pudełko, około kilograma łakoci, więc koledzy, czyli miłośnicy mojego talentu, bardzo mnie zachęcali do jak najczęstszych występów. Potem były szkoły muzyczne, aż wreszcie wyższa szkoła muzyczna, najpierw w Krakowie, a potem w Warszawie. Studiowałem dyrygenturę u chyba najwspanialszego człowieka na świecie, czyli u prof. Stanisława Wisłockiego. Był on nie tylko niezrównanym (to jest moja opinia) dyrygentem, lecz także cudownym nauczycielem i człowiekiem. A mogę też powiedzieć, że przyjacielem. Uczyłem się później zawodu u Pawła Kleckiego i Franca Ferrary, ale to nie było dla mnie tak ekscytujące jak lekcja z prof. Wisłockim. Do dzisiaj w moim domu na honorowym miejscu wisi jego fotografia, przypominająca mi wielkość, a zarazem niespotykaną skromność profesora. Zawsze chciałem go naśladować, niestety nie udało mi się, chyba z tego względu, że był on poza zasięgiem normalnych artystów. Jadąc do Australii, był pan już znanym dyrygentem. Czy tamtejsze życie muzyczne przypominało to, co znał pan z Polski? – Życie muzyczne w Australii (mówić tu będę o muzyce klasycznej, którą uprawiam) bardzo się różni od naszego, zmienia się też bardzo często, nawet za często. Gdy przyjechałem do Australii 29 lat temu, istniały orkiestry symfoniczne radiowe, tzn. ABC, czyli radia państwowego, finansowane przez radio ABC, o ile sobie przypominam w 75%. Pozostałe pieniądze pochodziły od sponsorów i był to okres rozkwitu tych zespołów. Przyjeżdżali najznakomitsi soliści światowej klasy, dyrygowali najlepsi z najlepszych, ale z czasem radio, które otrzymywało coraz mniej pieniędzy od państwa, konsekwentnie obcinało fundusze na orkiestry, już nie było pieniędzy na tych najlepszych, więc sięgano po drugi, trzeci garnitur i, jak to się kiedyś mówiło w Polsce, wszystko spsiało. Chyba 10 lat temu radio ABC w ogóle pozbyło się orkiestr, które przeszły na garnuszek władz stanowych, czyli jest coraz gorzej. W coraz większym stopniu o orkiestrach decydują urzędnicy, którzy nie mają nic wspólnego z kulturą muzyczną. Orkiestry są w stolicy każdego stanu, tzn. w Sydney, Melbourne, Brisbane, Adelajdzie i Perth oraz w Hobart

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 30/2011

Kategorie: Kultura