Bez Cimoszewicza i co dalej?

Bez Cimoszewicza i co dalej?

Marszałek rezygnując z wyborczej gry, rzucił karty na stół i pokazał, że są znaczone Kiedy Włodzimierz Cimoszewicz podjął decyzję, że rezygnuje ze startu w wyborach prezydenckich? Najczęściej mówi się, że było to w nocy z poniedziałku na wtorek. Że we wtorek rano powiedział o tym współpracownikom. I że mimo całodniowych rozmów i nacisków nie zmienił zdania. Co zadecydowało o tak dramatycznej decyzji? Najczęściej wymienia się kilka powodów. – Chciał chronić rodzinę. Jego mieszkające w Stanach Zjednoczonych dzieci otrzymywały telefony z pogróżkami i niewybrednymi atakami. – Czuł rozgoryczenie, że został sam. Liderzy lewicy – poza Wojciechem Olejniczakiem – którzy zapowiadali pomoc, de facto zostawili go samego. – Obawiał się, że w kolejnych dniach wyciągnięte zostaną kolejne kompromitujące go sprawy. – Czuł spadające poparcie, wolał więc odejść teraz, niż przegrać sromotnie za trzy tygodnie. – Nie wytrzymał nerwowo kampanii. – Zorientował się, że prowadzenie kampanii jest bez sensu. Jej scenariusz został rozpisany, jemu wyznaczono rolę chłopca do bicia, czarnego Piotrusia. Wolał zejść ze sceny. Który z tych powodów był prawdziwy? Bez wątpienia ten ostatni. Rozmawialiśmy z Cimoszewiczem w czwartek, 8 września, wtedy jeszcze mówił nam o swoich planach na ostatnie dni kampanii. Chciał walczyć, liczył, że przeniesie kampanię na płaszczyznę poważnych debat – o Polsce, polskich szansach. Miał nadzieję, że brudna kampania wreszcie się skończy. I pewnie w którymś momencie powiedział sobie: dość. Dla elektoratu Cimoszewicza, ludzi, którzy zamierzali na niego głosować, był to na pewno zaskakujący cios. Ci ludzie poczuli się zlekceważeni. Cimoszewicz zostawił ich na lodzie, zlekceważył ich nadzieje, emocje, godziny, które spędzili na politycznych rozmowach z bliższymi lub dalszymi znajomymi. Zostawił ich tak jak generał zostawia wojsko. Podejmując decyzję o odejściu, doskonale musiał o tym wiedzieć. Na pewno gdy namawiano go, by nie rezygnował, ten argument padał wielokrotnie. Na pewno należał do najważniejszych, bo marszałek Sejmu jest szczególnie wyczulony na takie wartości jak odpowiedzialność. Cóż więc takiego się stało, że mimo wszystko zdecydował się odejść? Że nie chciał trwać do I tury wyborów albo przynajmniej do czasu wyborów parlamentarnych? Wojciech Olejniczak w rozmowie z „Przeglądem” podpowiada, że Cimoszewicz w pewnym momencie poczuł się zaszczuty, że stanął bezradny wobec ściany kłamstw i insynuacji i nie mógł jej przebić. To prawda – marszałka rozjechały media. I nie poradziłby sobie z tym nawet najdoskonalszy sztab. Nie dajmy się nabrać na opowieści, że Włodzimierz Cimoszewicz zrezygnował, bo miał słaby charakter, bo miał słabą kampanię, bo był arogancki, bo miał niewyczyszczone sprawy, bo, wreszcie, miał słaby sztab wyborczy. Owszem, w tych wszystkich argumentach jest sporo racji, ale tak naprawdę o jego porażce zadecydowało coś innego. Zderzył się z murem największych mediów, które załatwiły go w typowo polski sposób. Najpierw zarzucano mu jakiś czyn. Ten „grzech” rozdmuchiwany był do granic absurdu. Gdy Cimoszewicz milczał – dodawano, że arogancko (jak to on) nie odpowiada na uzasadnione zarzuty. Bo pewnie – jako winny – nie ma nic do powiedzenia. Gdy odpowiadał – mówiono, że w sposób mało przejrzysty się tłumaczy. Gdy Anna Jarucka, jego była asystentka, oskarżała go o podmianę deklaracji majątkowej, każde jej słowo powtarzano wielokrotnie i komentowano. Gdy okazało się, że kłamie – nagle Jarucka zniknęła. I zainteresowanie nią samą. Podobnie potraktowano jego rzecznika, Tomasza Nałęcza. Najpierw narzekano, że sztab Cimoszewicza źle pracuje i nic nie wiadomo. Potem, gdy Nałęcz zaczął codziennie urządzać konferencje, narzekano, że codziennie coś gada, mógłby wreszcie przestać. Programowe wystąpienia marszałka pozostawały niezauważone. Za to każdego dnia powtarzano najbardziej fantastyczne oskarżenia. Cimoszewicz został graczem giełdowym (osiem operacji w życiu), niewybrednie sugerowano (także czynił to Donald Tusk), że z Anną Jarucką łączyła go bliższa zażyłość, wciąż powtarzano, że zataił fakt posiadania akcji Orlenu (choć nie zataił), nie przyjmowano do wiadomości żadnych wyjaśnień. Kampania prezydencka zamieniła się w polowanie. W którym orężem były kłamstwa i fałszywe oskarżenia. Czy to nowość? I tak, i nie. Pięć lat temu podobną metodą ówczesny szef UOP, płk Zbigniew Nowek, usiłował zniszczyć prezydentów Kwaśniewskiego i Wałęsę. Do sądu lustracyjnego UOP kierował wyselekcjonowane

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 38/2005

Kategorie: Kraj