Brazylia głosuje na Lulę

Brazylia głosuje na Lulę

Były tokarz i autentyczny zwolennik lewicy będzie prezydentem największego kraju Ameryki Łacińskiej Przed prezydenckimi wyborami w Brazylii (pierwsza tura odbyła się 6 października) astrologowie przepowiadali nieprzewidziany rezultat głosowania. Oscar Quiroga, najbardziej znany z brazylijskich wróżbitów, publikujący na co dzień swoje horoskopy w gazecie „Estado de Sao Paulo”, przestrzegał nawet, że elekcja spowoduje „polityczne zamieszanie i naruszy logiczny porządek rzeczy”. Kto jednak spodziewał się, że była to zapowiedź nagłej zmiany politycznych preferencji Brazylijczyków i zwycięstwa „czarnego konia” w prezydenckim wyścigu, miał prawo poczuć się rozczarowany i oszukany przez… gwiazdy. W pierwszą niedzielę października 115 mln mieszkańców największego kraju Ameryki Łacińskiej zagłosowało niemal dokładnie tak, jak przewidywały sondaże opinii publicznej już od kilku tygodni. Ponad 46% głosów uzyskał główny faworyt (i na 99% zwycięzca wyznaczonej na 27 października prezydenckiej dogrywki), lewicowy radykał Luiz Inacio Lula da Silva. Jego główny rywal, popierany przez prawicę i wielki biznes były minister zdrowia Jose Serra, otrzymał niemal dokładnie o połowę mniej głosów. Kto uznałby jednak te wyniki za całkowity blamaż tamtejszych astrologów, nie będzie miał racji. W rezultaty sondaży do końca nie chcieli wierzyć także liczni brazylijscy komentatorzy i analitycy. Korespondent Agencji Reutera, który przed wyborami wspominał o przepowiedniach Oscara Quirogi, napisał nawet: „W jednym wróżbita „Estado de Sao Paulo” bez wątpienia ma rację. Sukces Luli jest mimo wskazań sondaży niespodziewany, bo rzeczywiście narusza tradycyjny porządek rzeczy. Po raz pierwszy w historii zwycięża w wyborach nie faworyt brazylijskich elit, ale wybraniec zwykłych ludzi”. Luiz Inacio Lula da Silva rzeczywiście nie będzie typowym prezydentem Brazylii. Kilka dni przed pierwszą turą wyborów na kończącym kampanię wiecu na przemysłowych przedmieściach Sao Paulo ten lewicowy polityk powiedział do swoich zwolenników: „Jeśli Bóg da, po raz pierwszy w historii będziemy mieli na stanowisku prezydenta największego państwa Ameryki Południowej byłego tokarza”. Dziennik „Folha de Sao Paulo” napisał potem, że słysząc te słowa, brazylijska arystokracja miała prawo poczuć się przerażona, a co najmniej zdezorientowana. Tym bardziej że wokół Luli powiewały czerwone sztandary z naszytymi rewolucyjnymi gwiazdami, symbole jego macierzystej Partii Pracujących. W kraju „Niewolnicy Isaury” i cesarza Pedro I, który rządził jeszcze do końca XIX stulecia, sukces Luli to prawdziwy ewenement. Choćby dlatego, że Lula da Silva rzeczywiście pochodzi z bardzo biednej rodziny, z nizin społecznych. Był ostatnim, ósmym dzieckiem rolnika z północy kraju, z Pernambuco. Ojca zobaczył po raz pierwszy, kiedy miał pięć lat. Gdy miał lat siedem, jego rodzina, uciekając przed suszą i głodem, przeniosła się do portowego miasta Santos, niedaleko od Sao Paulo. Już wtedy musiał pracować, sprzedawał na ulicach pomarańcze. Gdy miał 12 lat, znalazł pracę w farbiarni, a w wieku lat 14 pracował jako robotnik w hucie. Był odlewnikiem, potem także tokarzem. Nigdy nie skończył średniej szkoły, nie zna żadnego obcego języka. W poprzednich wyborach prezydenckich przeciwnicy wykorzystywali ten jego edukacyjny słaby punkt. Pytali, czy Lula rozumie skomplikowane słowa, kpili, że nie wie, do czego służą widelec i nóż, ubolewali fałszywie, że jego żona będzie potrafiła w pałacu prezydenckim zająć się jedynie myciem kilkudziesięciu okien. Kilkanaście lat temu takie argumenty miały swoje znaczenie na brazylijskiej scenie politycznej. Miliony najbiedniejszych uwielbiały Lulę, ale klasa średnia obserwowała go z dużym dystansem. Wielu ludzi niepokoiła jego gwałtowna retoryka, w płomiennych przemówieniach zapowiadał przecież „zniszczenie kapitalizmu”. „To komunista”, oskarżały Lulę popierające prawicę gazety i telewizja. Wypominano mu, że za działalność związkową dwukrotnie trafiał do więzienia, że organizował strajki i zamieszki, że budował oddziały samoobrony chłopów, którym wielcy właściciele ziemscy chcieli zabierać niewielkie poletka. Pamiętano, że utrzymywał kontakty z sympatykami Che Guevary i Fidela Castro. „Rewolucjonista nie może być prezydentem”, powiedział jego rywal w 1989 r., Fernando Collor de Mello, i większość Brazylijczyków się z tym zgodziła. Pomimo klęsk wyborczych przez kilkadziesiąt lat Luiz Inacio Lula de Silva z uporem trzymał się mitu ludowego przywódcy. Pozostawił czerwone

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 41/2002

Kategorie: Świat