To jest Ameryka

To jest Ameryka

Stany Zjednoczone stawiają się za wzór całemu światu i trzeba przyznać, że mają do tego pewne podstawy. Nieprzeliczone rzesze ludzi różnych ras i wyznań starają się wszystkimi szczelinami przedostać na terytorium tego państwa i zdobyć jeśli nie obywatelstwo, to przynajmniej „zieloną kartę”. Nikt stamtąd nie ucieka, nawet terroryści czuli się tam do niedawna bezpieczniej niż w innych krajach. Szczęśliwi u siebie Amerykanie coraz bardziej czują się powołani do zapewnienia szczęścia innym narodom. Z czystym sumieniem tych, którzy chcą dobrze, najechali Irak, rękami swoich kolaborantów powiesili prezydenta, w pobitym państwie wszystko przewrócili do góry nogami i nie wiadomo tylko, ileset tysięcy ludzi straciło życie w tej akcji uszczęśliwiania. W obalaniu reżimu Kaddafiego rola Stanów Zjednoczonych była kierownicza i militarnie decydująca, a władca Libii – zapewne despotyczny, ale legalny – został zamordowany zgodnie z jawnym zaleceniem pani Hillary Clinton, szefowej Departamentu Stanu. Obecnie Libijczycy mordują się sami i żyją w takim przerażeniu, jakiego nie doświadczali pod tyranią Kaddafiego. Przykładów na to, w co się zamienia amerykańska misja uszczęśliwiania dobrych i karania złych, można przytoczyć wiele, ale nie jest to potrzebne. Rezultaty nieudane oraz zbrodnicze można zrównoważyć przykładami akcji zakończonych pomyślnie. Ta równowaga dobra i zła będzie chwiejna i trudno z niej wyprowadzić zasadę postępowania wobec USA poza jednym wnioskiem: z Ameryką trzeba żyć w zgodzie. Nie drażnić dobrych zwierząt, bo podrażnione mogą stać się złe. Cytowałem niedawno zachodniego politologa, który twierdzi, że cała mądrość polityki Chin i Rosji polega na tym, żeby nie dać się sprowokować Stanom Zjednoczonym. Polacy uważają się za najbardziej proamerykański naród na świecie i chyba tak jest rzeczywiście. Interesów swoich i amerykańskich nie odróżniają. Amerykanie mają interes w tym, aby w różnych częściach świata rozmieścić bazy rakiet, których celem jest osłabienie wartości rosyjskiej i chińskiej (w przyszłości) broni atomowej. Warszawski rząd niczego tak nie pragnął jak umieszczenia takiej eksterytorialnej bazy na terytorium Polski. Podpisanie umowy z Amerykanami uchodziło za wielki sukces, media pokazywały, jak warszawscy politycy wydzierają sobie ten sukces. Praktycznie taka baza czyniła z części Polski pobojowisko w wypadku wymiany ciosów rakietowych, ze względu na którą to ewentualność taka baza była w Polsce Amerykanom potrzebna. Czy komuś przyszło na myśl, żeby autorów takiego „sukcesu” stawiać przed Trybunałem Stanu? Do tradycyjnych powodów polskiego proamerykanizmu w latach 80. doszły nowe podniety, czyniące z tego sentymentu ideologię narodową, a następnie rację stanu. Rząd amerykański za pośrednictwem Centralnej Agencji Wywiadowczej, a CIA z pomocą innych pośredników przekazywała „Solidarności” znaczne środki finansowe. Jak znaczne i jak rozdysponowane, dokładnie nie wiadomo, bo mimo ponawianych apeli Jerzego Giedroycia „Solidarność” z tych pieniędzy nigdy się nie rozliczyła. Przed kim miała się rozliczać? Przed Amerykanami może się rozliczyła. Wiadomo tylko to, co Peter Schweizer ujawnił w książce „Victory czyli Zwycięstwo”, której w polskim wydaniu dano podtytuł „tajna historia świata lat osiemdziesiątych, CIA i »Solidarność«”. Powiązania po dziś dzień nam wielopartyjnie panującej „Solidarności” z CIA były bliskie, serdeczne, wprost intymne. Do czasu korzyść z tych związków odnosiła tylko „Solidarność”, gdy ona przejęła więcej niż rządy, bo całe państwo, darczyńcy z CIA mieli prawo upomnieć się o odwzajemnienie usług. W proamerykańskiej, jak wszystkie polskie media, „Gazecie Wyborczej” międzynarodowy obrońca praw człowieka uświadamia Polaków: „Amerykanie użyli was do brudnej roboty”. Co znaczy „użyli”? Chyba im się coś należało. Zachodnioeuropejskie urzędy opieki społecznej już zdołały poznać się na Polakach jako tych, co lubią wziąć i do niczego się nie zobowiązać. „Brać i nie kwitować”, to stare polskie patriotyczne hasło. Z Centralną Agencją Wywiadowczą takie numery jednak nie przechodzą. Gdy Amerykanie zwrócili się do polskich władz z prośbą albo żądaniem – pojęcia w tym wypadku słabo odróżnialne – udostępnienia dyskretnych miejsc do przesłuchania terrorystów, Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller nie byli w takim położeniu, żeby powiedzieć: my pożyczkę zaciągaliśmy u Gorbaczowa i oddaliśmy co do kopiejki. Reprezentowali państwo solidarnościowe i musieli działać zgodnie z logiką sytuacji. Moim zdaniem ich decyzja była słuszna także z racji państwowych, niezależnych od solidarnościowych uwikłań.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2012, 2012

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony