Kraj

Powrót na stronę główną
Kraj

Trzy filary na trzy lata

Gdy Leszek Miller, prezentując plan gospodarczy rządu, ogłosił, że powiesił w swoim gabinecie hasło „Przedsiębiorczość, głupcze”, przedsiębiorcy nagrodzili go owacją Rząd przyjął program gospodarczy. Kilkaset stron maszynopisu, trzy pakiety, 78 projektów ustaw. Kilkaset przegadanych godzin. Kilka atrakcyjnie brzmiących haseł: tempo wzrostu 1-3-5% PKB, program „Absolwent”, „Przedsiębiorczość, głupcze”. Program – to już zapowiedziano – będzie wchodził do realizacji miesiącami. Każda ustawa to przecież długie godziny debat. Nie jest to więc czarodziejski wytrych otwierający wrota prosperity. Raczej długa i skomplikowana instrukcja obsługi, która – krok po kroku – ma zapewnić nam powrót na miejsce, z którego wyszliśmy – państwa rozwijającego się w tempie przynajmniej 5% PKB, tak jak w latach 1994-97. Czy to jest możliwe? Marek Belka, człowiek, który w ub. tygodniu spał symbolicznie, głęboko wierzy, że tak. Belka koordynował prace nad programem rządu, dopinał jego szczegóły. Jeszcze w poniedziałek wieczorem, 28 stycznia, było ich tyle, że zastanawiał się w gronie współpracowników, czy jego prezentacji nie przełożyć na środę, 30 stycznia, albo i na przyszły tydzień. Zdecydowane „nie” Leszka Millera przecięło sprawę. Tych „nie” było zresztą więcej. Wszyscy pamiętamy szum, jaki się podniósł podczas roboczego spotkania ministrów

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Policja ze znakiem jakości

Elbląska komenda jako jedyna w kraju zdobyła certyfikat jakości ISO – Kiedy przy wejściu do naszej komendy zlikwidowaliśmy kraty, niektórzy koledzy pytali, czy się nie boimy, różne rzeczy mogą się przecież zdarzyć – mówi Krzysztof Starańczak, od dwóch lat szef komendy policji w Elblągu. – Odpowiadałem im, że jeśli będziemy się bać naszych interesantów, którzy w większości przychodzą po pomoc, to powinniśmy zmienić pracę. Ale oni wiedzieli swoje. Trudno się dziwić. Do przeciętnej polskiej komendy wchodzi się po przynajmniej paru stromych schodkach, skutecznie zatrzymujących niepełnosprawnych. Potem wkraczamy do na ogół dość ciemnego korytarzyka zakończonego żelaznymi drzwiami z solidną kratą – otwiera się je tylko za zgodą dyżurnego. Żeby nawiązać kontakt z dyżurnym, trzeba zgiąć się wpół do maleńkiego, uchylonego tylko częściowo okienka i spróbować skupić na sobie uwagę człowieka, który jednocześnie obsługuje telefon alarmowy 997, telefon wewnętrzny, radiostację i faks (to wyposażenie minimum). Ponadto zatrudniony tu policjant powinien stale prowadzić pisemną dokumentację podejmowanych czynności – nic więc dziwnego, że obywatel, którego z wnętrza dyżurki prawie nie widać i nie słychać, jawi mu się jako mało ważny element zakłócający pracę. Trochę dyskrecji W Elblągu jest inaczej. Przez oszklone drzwi wchodzi

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Gołębiarze

Mówią, że godzina w gołębniku to jak dzień urlopu Parking kosztował 4 zł, bilet wstępu 10 zł, katalog 8 zł. Tyle co najmniej trzeba było wydać, by znaleźć się na terenie Wystawy Gołębi w Katowicach. I w środku, i na zewnątrz tłum ludzi. Organizatorzy szacują, że wystawę odwiedziło 15 tys. osób. Do Katowic zjechali hodowcy i producenci akcesoriów z Polski, Niemiec, Holandii, Belgii, Ukrainy i Czech. – Liczba hodowców gołębi stale rośnie i powoli przeradza się to w przemysł – mówił dziennikarzom Jan Kawaler, prezes Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. W Polsce mamy około 40 tys. hodowców. Andrzej Jaksa hoduje gołębie od, jak sam mówi, 40 lat. A ma lat 47. – Kiedyś spadłem z gołębnika i matka mi życie uratowała. Zostały ślady i… gołębie. To może być biznes i na Zachodzie tak jest. Ja mam z tego przede wszystkim satysfakcję. Michał i Andrzej Wisona kontynuują rodzinne tradycje. Michał Wisona: – Gołębie hodował nasz ojciec i tak już przeszło. Ile czasu dziennie trzeba poświęcić po pracy? Około pięciu godzin. Ale przy tym się odpoczywa. Stanisław Czarny, którego gołąb zwyciężył w katowickiej wystawie, zaczynał hodowlę jeszcze jako dziecko.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Curuś wynalazca

Wniosek b. burmistrza Zakopanego o opatentowanie nazwy oscypek wywołał wściekłość górali Wściekłość ogarnęła górali, gdy pod koniec miesiąca dowiedzieli się, że były burmistrz, Adam Bachleda-Curuś, podstępnie stara się opatentować oscypek, sztandarowy produkt regionalny, symbol góralszczyzny, wytwarzany na Podhalu od wieków. W 2000 r., gdy jeszcze był burmistrzem, złożył do Urzędy Patentowego RP wniosek o zarejestrowanie znaku towarowego słowno-graficznego „oscypek i oszczypek”. Pomysłowy burmistrz Dotychczas największym wynalazkiem Curusia – jeszcze nieopatentowanym – jest wymyślenie sposobu na równoczesne sprawowanie funkcji burmistrza i prowadzenie własnego biznesu, co w krótkim czasie doprowadziło go na listę najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”. Będąc przez sześć lat burmistrzem Zakopanego, cały czas kupował i sprzedawał nieruchomości, remontował domy i zbudował przy Krupówkach centrum handlowe z 20 sklepami, zwane „Sukiennicami”. Na wszystkie zarzuty prowadzenia ukrytej działalności gospodarczej odpowiadał, że nie ma żadnej firmy i dlatego nie płaci podatku VAT. On tylko kupuje lub buduje i wynajmuje, a czerpanie korzyści z wynajmu lokali nie jest działalnością gospodarczą, co potwierdzał opinią zakopiańskiej Izby Skarbowej. Choć osiągał wielkie zyski z wynajmu, twierdził, że nie narusza ustawy zabraniającej prowadzenia działalności gospodarczej osobom pełniącym funkcje publiczne. W październiku ub.r. Curuś niespodziewanie zrezygnował z funkcji burmistrza. Oficjalnym

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

W MSZ w paru miejscach komentowano słowa ministra kultury, Andrzeja Celińskiego, który zapowiadał, że promocja naszej kultury ma być jednym z priorytetów, naszą wizytówką, która przekonywać będzie Zachód do Polski. Ha! A czy minister wie, jak ta promocja wygląda? W MSZ zajmuje się tym 30-osobowy Departament Promocji. Kieruje nim pani Agnieszka Wielowieyska, córka byłego posła UW, która wcześniej w MSZ zajmowała się polityką europejską. A obok niej pani Elżbieta Jogałła, córka red. Jerzego Turowicza, która wcześniej kierowała Instytutem Polskim w Rzymie. Oraz pani Alina Magnuska – wcześniej radca w ambasadzie RP w Waszyngtonie. Trzy panie, oprócz 30-osobowego zespołu, nadzorują pracę około 20 Instytutów Polskich oraz 40 ataszatów kulturalno-naukowych. Jest to jakiś potencjał, tylko trzeba umieć go wykorzystać. A z tymi umiejętnościami bywa różnie… Pomińmy fakt, że pieniądze na działalność kulturalną kierowane do placówek to sumy żenująco małe – często jest tak, że Instytut większość pieniędzy przeznacza na swoje utrzymanie (pensje dla personelu, wynajęcie mieszkań, czynsz, światło, sprzątanie etc.), na działalność statutową przeznaczając smętne resztki. Pomińmy też fakt, że w ostatnich latach polityka kulturalna naszego MSZ oznaczała również organizowanie imprez wspomnieniowych na temat „Solidarności”. Była więc wystawa o 20.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Dama od precelków na żebrach

Przez 40 lat sprzedawała obwarzanki na krakowskim Rynku, teraz władze miasta usunęły ją siłą Najważniejsza jest wieża mariacka, z której trąbią hejnaliści, a tuż po niej Danuta Krukowska – sprzedająca obwarzanki po przeciwnej stronie tego największego w Europie placu. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś Krukowska i ta wieża będą stały w jednym miejscu. Tymczasem przed kilkoma dniami zauważyłem Krukowską żebrzącą przed wejściem do kościoła Mariackiego. Kobieta, która jeszcze niedawno rządziła na Rynku, teraz z plastikowym opakowaniem po jogurcie prosi przechodniów o wsparcie. Akcję usunięcia Krukowskiej i jej pojemnika z preclami sprzed budynku Muzeum Historycznego i restauracji Hawełka przeprowadzili przedstawiciele Urzędu Miasta w towarzystwie wielu funkcjonariuszy straży miejskiej. Pół roku wcześniej nie przedłużono zgody na lokalizację w tym miejscu jej wózka, kilka godzin przed akcją otrzymała ultimatum, że jeśli sama nie opuści Rynku, to zostanie usunięta siłą. Krukowska w odpowiedzi położyła się na śniegu. Wezwano karetkę i odwieziono ją na pogotowie, wózek z obwarzankami i wszystkim, co tam się znajdowało, powędrował do miejskiego depozytu. W czasie akcji zginęła jej torebka z dokumentami, pieniędzmi i kluczami do mieszkania. Władze Krakowa usunęły Krukowską, gdyż – ich zdaniem – nie pasowała do Rynku Głównego. Ta 70-letnia schorowana kobieta poruszająca się o kulach psuła wizerunek salonu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Wyrok na doktora Kopertę

Były ordynator oddziału urologii Szpitala Wojewódzkiego we Włocławku dostał trzy i pół roku za łapownictwo O doktorze Marku S. „Przegląd” pisał ponad dwa lata temu. Sąd Rejonowy we Włocławku skazał znanego w regionie urologa na trzy i pół roku więzienia za przyjmowanie łapówek i – co budziło wyjątkowe emocje – za uzależnianie rozpoczęcia terapii od tego, czy pacjent zaoferował pieniądze. Sprawa była głośna w całym kraju. Ordynator Marek S. był prawdopodobnie pierwszym w Polsce lekarzem, który na czas śledztwa w sprawie o łapówki trafił do aresztu tymczasowego. Spędził w nim prawie pół roku. Świadkowie z ogłoszenia Marek S. to twórca i wieloletni szef włocławskiej urologii. Miał opinię doskonałego organizatora. Oddział zbudował od podstaw. Nowa placówka szybko rozpoczęła wykonywanie najbardziej skomplikowanych zabiegów urologicznych. Profesjonalizm doktora potwierdzili współpracownicy i pacjenci. Nawet ci, którzy zeznawali później w sądzie przeciw swemu lekarzowi. Równie popularna była opinia, że doktor „bierze”. I to słono. Aferę wywołał staruszek kombatant. Twierdził, że ordynator zażądał pieniędzy za przyjęcie do szpitala i wykonanie operacji. Wiarus uznał, że skoro jest ubezpieczony, lekarzowi nic się nie należy. Napisał skargę do dyrekcji szpitala. Później poszedł do prokuratury. Prowadzący śledztwo zdobyli świadków metodą niekonwencjonalną:

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Trudno ominąć Polskę

Po Holandii i Austrii zajmujemy trzecie miejsce w europejskim tranzycie Przy okazji wizyty prezydenta Rosji mówiono, że już najwyższy czas, by Polska zaczęła czerpać rosnące profity z faktu, iż stanowi pomost między Wschodem a Zachodem. Możliwości tranzytowe stwarzane przez położenie geograficzne – szeroki pas nizin, na którym leży nasz kraj – są wręcz znakomite. Czy potrafimy je wykorzystać? Pod koniec lat 80. w tranzycie przez Polskę przejeżdżało i przepływało ponad 40 mln ton rozmaitych towarów. Jednak od tego czasu, jak ocenia prof. Jacek Brdulak ze Szkoły Głównej Handlowej, wielkości te spadły niemal o połowę, zmniejszając się w ostatnich latach do dwudziestu kilku milionów ton rocznie. Powodem są przemiany ekonomiczne i spadek produkcji przemysłowej, jaki nastąpił w krajach naszego regionu. Gdy zaczęto zamykać tysiące zakładów, spadło zapotrzebowanie na przewóz rudy żelaza, metali kolorowych, węgla, cementu, drewna i innych ładunków masowych (z wyjątkiem ropy i gazu). Stagnacja gospodarcza obejmująca w ostatnich latach praktycznie całą Europę – a rozmiary przewozów są najczulszym barometrem koniunktury – także nie sprzyjała branży transportowej. Dajcie nam zarobić Przez Polskę przechodzi więc dwa razy mniej towarów, ale to bynajmniej nie znaczy, że i dochody z tego tytułu wyraźnie spadły. Wozimy mniej, lecz towary

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Biedni pacjenci bogatych kas

Pięć kas chorych może zbankrutować, za to inne lokują pieniądze na bankowych kontach Kasy chorych różne mają pieniądze, siedziby, a nawet słownictwo. Rehabilitacja czy zabieg stomatologiczny inaczej interpretowane są przez kasę w Opolu, inaczej w Gdańsku. Minister zdrowia, Mariusz Łapiński, przyrzekł likwidację kas chorych. Ale zanim to nastąpi, właśnie one mają olbrzymi wpływ na opiekę zdrowotną. W minionych latach resort zdrowia pozbywał się władzy, przesuwając odpowiedzialność na samorządy i kasy. Teraz zapowiada, że odzyska pełną władzę. Zanim to nastąpi, dobrze byłoby uporządkować państwa w państwie, czyli kasy chorych. – Każda kasa inaczej traktuje ubezpieczonego. Powstały dysproporcje. W bogatszej kasie dostęp do usług jest łatwiejszy, w biedniejszej trudniej o pomoc. W konsekwencji zachwiana została zasada równego dostępu do usług medycznych – tak szef Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych, Michał Żemojda, witał dyrektorów kas chorych, których w zeszłym tygodniu zaprosił na spotkanie. – Trzy lata funkcjonowania systemu pokazały, że ma on kruche podstawy. Trzeba więc zastanowić się, jak go naprawić, jak zgodnie z zasadami solidaryzmu społecznego ujednolicić reguły gry, jednocześnie nie rezygnując z samorządności kas – tłumaczył szef UNUZ. Zaproponował stworzenie funduszu zapasowego (nazwa do uzgodnienia), do którego bogatsze kasy przekazywałyby pieniądze.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Uzdrowiciel z Chotyńca

Był traktorzystą w pegeerze, mieszkał w obórce. Odkąd miał objawienie, opływa w bogactwo Z początkiem września do szpitala w Rzeszowie trafiła chora na leukemię czteroipółletnia Agnieszka z małej wsi w okolicach Dębicy. – W swej 40-letniej praktyce lekarskiej pierwszy raz spotkałem się z czymś tak przerażającym – twierdzi prof. Ryszard Korczowski, wówczas ordynator oddziału pediatrii Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie. – W Polsko-Amerykańskim Instytucie Pediatrii w Krakowie rozpoznano u dziecka białaczkę limfoblastyczną; rokowanie było dobre, Agnieszkę zakwalifikowano do grupy tzw. standardowego ryzyka, eliminując nawet profilaktyczne napromieniowania głowy, które mogły dać w przyszłości niepożądane skutki. Po zaaplikowaniu odpowiednich leków stan małej pacjentki był na tyle dobry, że krakowscy lekarze pozwolili rodzicom zabrać ją do domu na przepustkę. Doc. Walentyna Balwierz, nasza konsultantka regionalna w dziedzinie onkologii, opowiadała o szoku, jaki przeżyła, gdy rodzice zjawili się u niej bez dziecka i zażądali wypisania go ze szpitala. Nie pomogły tłumaczenia, prośby, a nawet groźby. Oświadczyli, że chcą się skonsultować z kimś, komu bardzo ufają, bo wyleczył pewną bliską im osobę. Kiedy po dwumiesięcznej „konsultacji” Agnieszka trafiła na pediatrię w rzeszowskim szpitalu, stwierdziliśmy z przerażeniem, że ona umiera, i to w potwornych bólach spowodowanych namnażaniem się komórek nowotworowych w szpiku kostnym. Pytaliśmy rodziców, u kogo

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.