Odkryta po pięćdziesiątce pieśniarka odbiera publiczność światowym idolom Cesarię Evorę spotkałem ćwierć wieku temu. Słuchałem jej śpiewu w małym barze na Sao Vicente, dokąd zawędrowałem, gdy Wyspy Zielonego Przylądka ogłaszały w 1974 r. niepodległość i koniec kolonialnego panowania Portugalczyków. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że ta oklaskiwana przez garstkę rybaków drobna dziewczyna o płonących oczach, śpiewająca smutną pieśń, która przypominała bluesa, to przyszła światowa gwiazda pierwszej wielkości. Widziałem ją potem w domu miejscowej nauczycielki, Portugalki. Przypominam Cesarii to spotkanie. Co sprawiło, że jej talent wypłynął z biednej, małej wysepki na światowe wody? Zwłaszcza od czasu, gdy „Cafe Atlantico” – płyta, która od Paryża po San Francisco wzbudziła entuzjazm dla nowego i niepowtarzalnego zjawiska w muzyce o etnicznej inspiracji – w samej Francji rozeszła się w 300 tys. egzemplarzy. Cesaria zdobyła już trzy złote krążki. Jej kompakty są dziś w kraju, wybranym przez nią na swoją bazę wypadową – pod Paryżem wynajmuje dom dla całego, blisko 20-osobowego zespołu – najczęściej odtwarzanymi przez rozgłośnie radiowe płytami zagranicznej pieśniarki. Julian Corrales, kubański skrzypek po konserwatorium petersburskim, który od trzech lat pracuje z Cesarią, widzi źródło jej oszałamiającego sukcesu w tym, że jest autentyczna, świeża, spontaniczna i dociera do każdego, każdy może ją zrozumieć. Jej publiczność to cały przekrój społeczeństwa, na jej koncertach tłoczą się młodzi i starzy… „Cesaria, podobnie jak fenomen muzyczny na światową skalę, jakim stał się hawański Buena Vista Social Club, przełamała monopol anglosaski i zalew anonimowej muzyki techno. Świat zatęsknił za muzyką bardziej ludzką i prostszą”, mówi Corrales. Cesaria ma wspaniałą pamięć muzyczną. Gdy przypomina sobie i zaczyna nucić jakąś piosenkę, którą śpiewał jej dziadek lub matka, impresario każe natychmiast ją zapisać i włączyć do repertuaru, taki utwór często staje się kolejnym hitem. Właściwie prawie nie śpiewa tekstów w obcych językach, zawsze w creolo – języku ludu zamieszkującego Wyspy Zielonego Przylądka, który stanowi lokalną odmianę portugalskiego. Sama artystka potrafi mówić czystym portugalskim, podobnie jak bez trudu porozumiewa się po francusku i hiszpańsku, rozumie też angielski. Ale dla podkreślenia swej tożsamości narodowej i kulturowej, zwłaszcza podczas występów w Portugalii, rozmawia z dziennikarzami za pośrednictwem swej asystentki, która tłumaczy ich pytania na creolo. Lubi występować na scenie boso i to również jest demonstracją jej przynależności narodowej. Cesaria Evora tłumaczy to tak: „Za czasów kolonii, jeszcze za mego dzieciństwa, w stolicy Wysp Zielonego Przylądka, mieście Praia i w niektórych innych, tam, gdzie były jakieś chodniki dla pieszych, Portugalczycy zakazywali Murzynom chodzenia po nich boso, ponieważ ich stopy zostawiały brudne ślady na płytach, a niewielu było wtedy stać na buty. Trzeba pamiętać o naszej tradycji i naszej godności, ponieważ bez tego bylibyśmy nikim”. „Prostota i komunikatywność jej sztuki płyną nie tylko z syntezy najbardziej spontanicznej i szczerej muzyki ludowej, jaką jest muzyka Zielonego Przylądka, Kuby i Brazylii. Ona jest wynikiem niepowtarzalnej indywidualności odtwórczyni. Nie tylko artystycznej, lecz także zwyczajnej, ludzkiej”, twierdzi 23-letni Leonel Bermudez – jeden ze skrzypków zespołu. Nazywają ją tia (ciocia), co brzmi jednakowo po portugalsku i w dialekcie creolo. Ilekroć członkowie zespołu oraz jej przyjaciel i menedżer, Jose da Silva, namawiają ją, aby poleciała wygodnie samolotem, zawsze odmawia i wraz ze wszystkimi jeździ na koncerty z miasta do miasta ich autobusem, często po 8-10 godzin. Mówi, że chce żyć życiem zespołu, o którego członków stale się troszczy, pilnując, aby zjedli na czas i byli wyspani. Świetnie wie, że jest gwiazdą, ale nigdy nie zachowuje się jak gwiazda. Choć o tym, że nią jest, fani przypominają jej na każdym kroku. W Paryżu zdarza się, że gdy chce przejść przez jezdnię, policjant zatrzymuje ruch. Mówi się, że najgorzej na jej koncertach ma publiczność z pierwszych rzędów, ponieważ młodzi entuzjaści Evory w spontanicznym odruchu często wybiegają z swych miejsc i blokują całe proscenium. Gdy wraca na urlop do rodzinnego Sao Vicente, jej obszerny dom zapełnia się przyjaciółmi, przychodzą dosłownie setki ludzi. Przypływają nawet z innych wysp archipelagu, z Santo Antao i San Nicolau.
Tagi:
Mirosław Ikonowicz









