Polskie kino miało posmak nowości i oryginalności. Było nieprzewidywalne Volker Schlöndorff – (ur. w 1939 r.) jeden z najwybitniejszych niemieckich reżyserów filmowych, nagradzany za znakomite adaptacje znanych powieści. Do jego najsłynniejszych filmów należą: „Niepokoje wychowanka Törlessa”, „Utracona cześć Katarzyny Blum”, nagrodzony Oscarem „Blaszany bębenek”, „Miłość Swana”, „Homo Faber”, „Król Olch”, „Dziewiąty dzień”, „Strajk” i „Ulzhan”. Rozmawia Mariola Wiktor Przyjechał pan do Krakowa na 10-lecie Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy w ramach festiwalu Off Plus Camera. Co pana przyciąga do tej szkoły, bo to nie jest pana pierwszy kontakt z nią? – Od kilku lat dwa-trzy razy w roku mam zajęcia ze studentami. Odkąd zostałem zaproszony przez Andrzeja Wajdę, z którym od dawna się przyjaźnię, wykłady w tej szkole traktuję jako zobowiązanie na całe życie. Zamierzam to robić przynajmniej do końca życia Andrzeja Wajdy… Oczywiście żartuję. Z Berlina do Warszawy jest naprawdę blisko, a ja lubię do Polski przyjeżdżać. Zwykle raczej niechętnie podejmuję się pracy na zagranicznych uczelniach, ale tu to co innego. Nie ma zbyt wiele teorii, jest natomiast sporo zajęć praktycznych i pracy zespołowej. Dlaczego lubi pan do nas przyjeżdżać? Ma pan tu krewnych? – Sam do końca nie rozumiem, co mnie tak do Polski ciągnie. Może to taki mój wymarzony ląd? Dla Polaków takim rajem długo była Ameryka. Z kolei sami Amerykanie podbijali Zachód. Może dlatego Niemcy zawsze interesowali się Wschodem. Kiedy przyjechałem po raz pierwszy do Warszawy, Krzysztof Zanussi zabrał mnie na Stare Miasto. Potem z Andrzejem Wajdą i Krystyną Jandą poszliśmy do jakiegoś podziemnego kabaretu. Byłem zachwycony entuzjazmem, otwartością i kreatywnością Polaków. Od tego czasu mam tu wielu wspaniałych przyjaciół. Polacy są wprawdzie melancholikami i lubią narzekać, ale potrafią marzyć. Kiedy Niemcy pozwolili sobie zamarzyć pod koniec lat 80., byli w stanie obalić mur berliński. Co nie byłoby możliwe, gdyby nie właśnie marzenia, entuzjazm i wiara Polaków. Poza tym nie wiem, na czym to polega, ale ludzie w tym pięknym kraju nad Wisłą zawsze chętnie oglądali moje filmy. To wielka przyjemność. Zanim przyjechałem do Polski, znałem ją tylko z filmów Kawalerowicza, Munka, Wajdy, Kieślowskiego i Polańskiego. Co odróżniało te filmy od pozostałych? – Polskie kino było inne niż amerykańskie czy francuskie. Miało posmak nowości i oryginalności. Było nieprzewidywalne. Myślę o nieoczekiwanych zmianach tonu od poważnego do komediowego, a potem do tragedii. Podobał mi się także niekonwencjonalny styl aktorski. W ogóle pierwszymi polskimi filmami, które widziałem, były „Kanał” oraz „Popiół i diament” Wajdy. Miały w sobie jakąś siłę, której brakowało filmom niemieckim. Opowiadały tragiczne historie, ale można było je wspominać z dumą. Silnie przemawiało do mnie także kino Kieślowskiego. Okazało się, że jego filmy są mocno zakorzenione w świadomości nie tylko Polaków, lecz także wielu Europejczyków, a nawet Azjatów. Krzysztof jak mało kto potrafił przekształcać filozofię i ideę w historię o konkretnym człowieku. Uwielbiam też Polańskiego. To kino indywidualistyczne, a jednocześnie komercyjne, synteza sztuki i rynku. Moja słabość do Polski to również Chopin i Penderecki, no i książki Ryszarda Kapuścińskiego. Podobno uczył się pan nawet polskiego? – Trochę tak. Najpierw przy „Blaszanym bębenku”, a potem zwłaszcza podczas zdjęć do „Strajku”. Film był kręcony po polsku i z polskimi aktorami. Zanim przyjechałem do Gdańska, chodziłem trzy razy w tygodniu do polskiej szkoły językowej w Berlinie. Jednak proszę mnie nie namawiać, bym powiedział coś po polsku. Mam straszną wymowę, ale przynajmniej trochę rozumiem. Krok do przodu i do tyłu A do Gdańska pan nie pojedzie? To przecież dla pana miasto magiczne. – To prawda. Z Gdańskiem wiąże się wiele ważnych wydarzeń z mojego życia. Tutaj pod koniec lat 70. reżyserowałem „Blaszany bębenek” na podstawie powieści Güntera Grassa. Już wtedy czuło się powiew rewolucji. Wiedzieliśmy, że za chwilę coś w Polsce musi się zmienić. Poza tym Gdańsk jest fantastyczną przestrzenią do opowiadania historii. Ma wprawdzie tak jak inne nadmorskie miasta port, starówkę i stocznię, ale to wszystko jest zwarte, stanowi jedność. Do tego dochodzi polsko-niemiecka przeszłość miasta z jego poszarpaną ciągłością historyczną. Jak dziś ocenia pan stosunki polsko-niemieckie? – Większość Niemców niewiele wie o polskiej historii, o literaturze, nie wspominając o kinie.
Tagi:
Mariola Wiktor









