W cieniu „Doktora Żywago”

W cieniu „Doktora Żywago”

Gałczyński i Pasternak prosili o uwagi o swoich utworach. Musiałem dawać słowo honoru, że powiem to, co naprawdę myślę Ziemowit Fedecki – Mówią o panu „czerwony dziedzic”. – Zgodnie z polskim porzekadłem, tylko krowa nie zmienia poglądów. Będę taką krową, bo przyznaję się do przekonań socjalistycznych. Jestem synem przedwojennego inspektora pracy. W Białymstoku, ówczesnym zagłębiu włókienniczym, mój ojciec zamknął dwie fabryki, w których robiono mundury dla armii japońskiej. Żeby było taniej, robiono je z surowca wtórnego – darto szmaty. Żeby było jeszcze taniej, zatrudniano w nocy dzieci. Płuca dziecka wytrzymywały od trzech do czterech miesięcy, potem najzdrowsze umierało. Bezrobotne rodziny oddawały dzieci na śmierć, żeby przez cztery miesiące nie głodować. Gdy ktoś tak blisko jak ja widział nieprawdopodobną nędzę i ohydę ówczesnego kapitalizmu… – Mamy wyjaśniony człon „czerwony”, a dziedzic? – Byłem jeszcze dzieckiem, gdy dziadek Józef Michniewicz zapisał mi majątek Lebioda Wielka, położony na skrzyżowaniu dróg na Lidę, Grodno i Szczuczyn. Z 450 ha sporo zajmował las, którego jednak nie wolno było wycinać. W 1920 r. Prażmowski-Belina rozbił tam oddział sowieckiej konnicy i tęgie głowy ze sztabu generalnego uznały las za strategiczny – miał stać nietknięty do następnej wojny. Do „prawdziwego” dziedzica zatem nie dorosłem, zabrakło mi paru lat. Po wejściu Rosjan w 1939 r. Lebioda została fermą pobliskiego sowchozu. We dworze założono szkołę. Leciwy budynek pozbawiony doglądu i remontów po kilkunastu latach rozpadł się. Szkoda go bardzo, bo to był bardzo piękny zabytek, odrestaurowany i pokazywany w wielu podręcznikach architektury. Paliliśmy tam w XVIII-wiecznych holenderskich piecach, które najlepiej wytrzymywały pożogę wojenną. A w „moim” lesie kradliśmy nocami drzewo na nowy dom mojego serdecznego przyjaciela, Wałodzi Malca. To właśnie dzięki niemu poznałem niebywały urok białoruskiej pieśni ludowej, która tak oczarowała Mickiewicza i Czeczota. – Skąd ateizm u chłopaka z dobrej ziemiańskiej rodziny? – Chyba trzeba mieć dar, żeby wierzyć, a ja go nie mam. Babcię wychowano w klasztorze, ale rodzice byli lewicowi i w naszym mieszkaniu wychodziło „Poprostu” – to pierwsze, wileńskie. Za działalność w POW i inne zasługi dla niepodległości Polski rodzice otrzymali Krzyże Walecznych; za lewicowe „Poprostu” ojca zawieszono w pracy. Podczas okupacji mama prowadziła prywatną wojnę z gestapo, wykradała z wileńskiego getta dzieci, które uśmiercano zastrzykami. W moim łóżku nocowali Żyd z przestrzeloną piersią i kobieta polana już wapnem podczas masakry Żydów w Ponarach. – Jak pan się wydostał z Wilna? – W roku 1944 przylecieli Putrament i Jędrychowski, którym brakowało ludzi do PKWN. Jędrychowski zaproponował mi pracę w radiu. Tymczasem moi koledzy z AK byli w ogromnym niebezpieczeństwie – Wilno zdobyto wspólnym atakiem AK i wojsk radzieckich, po czym Rosjanie urządzili łapankę na Polaków, wysyłali ich do łagru w Kałudze. Poszedłem do Putramenta, spytałem, czy nie mógłby przeprawić do Lublina chociaż kilku akowców. „Przyprowadź ich pan pojutrze na lotnisko”. Zakopaliśmy z Jankiem Mietkowskim (późniejszym szefem radiowej Trójki i ministrem) jego karabin w klombie, zebraliśmy pozostałych i przyszliśmy na lotnisko. Putrament powiedział do obstawy rosyjskiej: „Eto moja grupa”, wsadził nas do dakoty i wylądowaliśmy w Lublinie. Byłem nawet ciekaw, czy koledzy nie dadzą dyla do lasu, ale nie wypadało mi pytać. Okazało się, że mieli po dziurki w nosie i wojny, i lasu. Las był straszną rzeczą, wystarczy obejrzeć Różewicza „Do piachu”. Poszli na uniwerek, do cywilnej pracy. Do wojska tylko nieliczni. – Mój ojciec też tak zrobił – z NSZ-etu uciekł przed NKWD do wojska. Pan natomiast trafił do dyplomacji. – Jeszcze przed końcem wojny wyjechałem do Moskwy jako attaché prasowy polskiej ambasady. Stałem na trybunach pod Kremlem podczas słynnej defilady zwycięstwa, gdy żołnierze radzieccy rzucali pod mauzoleum niemieckie sztandary. Na dowód, że wszystko mija, zachowałem sobie przepustkę na pogrzeb wszechmocnego ideologa Andrieja Żdanowa. – Z kim pan się przyjaźnił w Moskwie? – Przede wszystkim z kolegami z uniwerku, bo, nikomu nic nie mówiąc, zapisałem się tam na biologię. Takich wspaniałych ludzi już nigdy nie poznam. Wrócili z frontu często bez nóg, bez rąk, o stalinizmie wiedzieli wszystko, rozumieliśmy się w pół słowa. Odszedłem ze studiów, gdy wyrzucono profesorów, którzy gardzili teoriami Łysenki. Moim przyjacielem był korespondent „Manchester Guardian”,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 46/2003

Kategorie: Kultura