Początki reformy ministra Klicha to likwidacja wojewódzkich sztabów wojskowych oraz około 35% wojskowych komend uzupełnień Krytykowany ze wszystkich stron minister obrony narodowej Bogdan Klich, chcąc poprawić swój image, wykonał „ucieczkę do przodu”. Na konferencji prasowej w Białymstoku oznajmił o kolejnych reformach, które zamierza wprowadzić w siłach zbrojnych. Tym razem poruszył problem wojskowej stajni Augiasza, czyli rozdętej do nieprawdopodobnych rozmiarów administracji wojskowej. W myśl nowej koncepcji mają zostać zlikwidowane dotychczasowe wojewódzkie sztaby wojskowe oraz około 35% wojskowych komend uzupełnień. Gdyby trzymać się dosłownie wypowiedzi pana ministra, ubyłoby w ten sposób prawie 2,8 tys. bardzo drogich i w gruncie rzeczy nieprzydatnych ani państwu, ani siłom zbrojnym mundurowych etatów. Nie od dziś wiadomo, że nadal główny problem armii to praktycznie 30 tys. etatów typowo administracyjno-urzędniczych, ale w Polsce obsadzonych przez zawodowych wojskowych. Dlatego trudno nawet się dziwić, że minister dość zresztą naiwnie tłumaczy zamiar likwidacji sił ekspedycyjnych na wzgórzach Golan, w Darfurze i Libanie. Według niego brakuje żołnierzy do tych misji, bo urzędnicy w mundurach właściwie do niczego się nie nadają. Że z kolei Polska traci prestiż z powodu decyzji o wycofaniu się z misji, to dla ministra obrony narodowej niestety trzeciorzędna sprawa. Bo misja w Afganistanie jest przedsięwzięciem realizowanym przez Pakt Północnoatlantycki, natomiast wymienione wyżej – mimo że angażujące znacznie mniejsze siły i środki – to misje ONZ… Optymizm ministra Klicha, ruszającego wreszcie – jak się wydawało – z likwidacją przynajmniej drobnej części administracji, był jednak pozorny. Bo w kolejnym zdaniu minister oznajmił, że w każdym województwie pozostanie przedstawicielstwo jednego z czterech regionalnych sztabów wojskowych tworzonych w kraju w miejsce dotychczasowych wojewódzkich. Uzasadnienie konieczności funkcjonowania tych przedstawicielstw było już zaskakujące. Otóż zdaniem Bogdana Klicha, taki przedstawiciel wraz z podległym sobie aparatem ma się zajmować zarządzaniem kryzysowym. Minister wykazał się tu brakiem podstawowej wiedzy właśnie z problematyki zarządzania kryzysowego. Zapomniał, że w urzędach wojewódzkich istnieją i funkcjonują od kilkunastu lat struktury takiego zarządzania i zaangażowane w nie w aspekcie działań kryzysowych struktury Obrony Cywilnej z Państwową Strażą Pożarną na czele. Oczywiście wojsko jest zobowiązane do niesienia pomocy w momentach kryzysu, ale chodzi tu o jednostki wojskowe, które dysponują zarówno sprzętem, jak i ludźmi. Natomiast to, co minister zaproponował, jest niczym innym jak kosztownym i zupełnie zbędnym dublowaniem struktur, by zachować zbędną, ociężałą i niezmiernie kosztowną administrację mundurową. Wojskowe komendy uzupełnień w nowym modelu mają się zajmować przede wszystkim rekrutacją kandydatek i kandydatów do zawodowej służby wojskowej. Powinni w nich pracować (a nie służyć) socjolodzy, psycholodzy i nieco personelu administracyjnego. Etaty mundurowe zgodnie ze zdrowym rozsądkiem powinny być w tego typu urzędach trzy: komendant, zastępca i kierownik kancelarii tajnej. Natomiast w modelu zaproponowanym przez ministra nowe WKU staną się po prostu przechowalnią dla zbędnych zupełnie kadr administracyjnych. O ile mimo wszystko można ministra pochwalić, że przynajmniej ruszył z miejsca – może nie z reformą, bo trudno tak to nazwać, ale przynajmniej z częściową restrukturyzacją terenowej administracji wojskowej – to na szczeblach wyższych panuje zupełny spokój i inercja. Jeżeli powstaną regionalne sztaby, to powinny zostać zlikwidowane okręgi woskowe, ale o tym już ani słowa. Brak też jakichkolwiek prób ograniczenia przynajmniej administracji mundurowej w stolicy. Niestety właśnie w Warszawie na szczeblu centralnym administracja zajmuje najwyższe etaty, pobiera najwyższe apanaże itd. Problem jest oczywiście znacznie szerszy i rzutuje na funkcjonowanie sił zbrojnych jako całości. Minister planuje – i tu ma rację – ograniczenie liczebności armii do 100 tys. zawodowych żołnierzy i 20 tys. czynnej rezerwy. Co prawda niektórzy analitycy sądzą, że Polsce w zupełności wystarczy mobilna, dobrze wyszkolona i zaopatrzona w nowoczesny sprzęt armia 80-tysięczna, ale do takiego modelu niestety jeszcze daleko. Brak po prostu zrozumienia, że w warunkach współczesnego świata i w epoce wojen asymetrycznych właśnie taki model byłby optymalny. Zwierzchnik sił zbrojnych, a zarazem prezydent RP z uporem maniaka powtarza, że Polska musi mieć 150-tysięczną armię. Lech Kaczyński niewiele rozumie z najnowocześniejszej sztuki wojennej,
Tagi:
Eugeniusz Januła









