Czas przełomu

Czas przełomu

Przez media przemknęła niemal niezauważona wiadomość, że min. Czuma pisał list do amerykańskiej sekretarz stanu Clinton w sprawie ekstradycji Edwarda Mazura. Mniej więcej w tym samym czasie ukazała się też inna wiadomość, że konający gangster wskazał na łożu śmierci prawdziwego zleceniodawcę zabójstwa Marka Papały, którym miał być jakiś były funkcjonariusz SB w III RP trudniący się handlem narkotykami. Każda z tych dwóch wiadomości wymaga komentarza, a na osobny komentarz zasługuje ich suma. Z pierwszej informacji wynika, że polski minister sprawiedliwości albo nie wie, że zgodę na ekstradycję w USA wydaje sąd, a nie rząd, albo nie wie, że Ameryka, jak wszystkie cywilizowane państwa świata, uznaje trójpodział władz, a w jego ramach niezależność władzy sądowniczej. Tego, że ekstradycja w USA leży w gestii sądu, dowiedzieli się w Polsce chyba wszyscy po tym, jak amerykański sąd pogonił naszą prokuraturę z jej dotychczasowym wnioskiem o ekstradycję Mazura, opartym na dowodach „twardych” i „porażających”, domagając się w ich miejsce jedynie dowodów wiarygodnych. A tych było brak. Chyba i min. Czuma czytał o tym w jakiejś gazecie? Czyżby więc min. Czuma świadomie nakłaniał amerykańską sekretarz stanu do podjęcia próby wpłynięcia na niezawisły sąd i wskazania mu, jakiego orzeczenia oczekuje? To w Polsce ministrowie też wpływają na sądy i mówią im, jakie orzeczenie mają wydać? Ja wiem, że nie, ale Amerykanie gotowi tak pomyśleć. Wyznanie (zeznanie?) konającego gangstera, jeśli było prawdziwe, czyniłoby epistolarny wysiłek min. Czumy dodatkowo zbędnym. Czy jednak było? Przywiązywanie nadmiernej wagi do tego, co mówili w tej sprawie żywi, a nie tylko konający gangsterzy, prowadziło to niesłychane śledztwo na coraz to nowe manowce. Tak więc w sezonie ogórkowym mamy aż dwa „przełomy” w toczącym się już 11 lat śledztwie, z tym, że każdy „przełamuje” je w innym kierunku, a obydwa pogodzić się nie dają. Żaden też nie zbliża nas niestety do wykrycia sprawcy i jego osądzenia. Swoją drogą, to „najdłuższe śledztwo nowoczesnej Europy”, dotyczące śmierci byłego szefa policji, samo przez się, bez żadnych dodatkowych komisji śledczych, pokazuje nędzną kondycję profesjonalną organów ścigania. Właściwie raz już by je wypadało zakończyć i umorzyć z powodu niewykrycia sprawcy. Jeśli tego dotąd nie uczyniono, to z dwóch powodów. Powód pierwszy ambicjonalny. Bo umorzyć to śledztwo, to przyznać się do porażki. Choć sam nie wiem, co bardziej kompromitujące: niewykrycie sprawcy czy postępowanie wlokące się kilkanaście lat bez żadnego efektu? Czy większy wstyd umorzyć śledztwo po trzech latach, czy po 15? Kodeks postępowania karnego mówi, że śledztwo powinno trwać trzy miesiące. Termin ten można jednak przedłużać. O ile – kodeks nie mówi. Pozostawia to zdrowemu rozsądkowi. Teoretycznie nie ma zakazu prowadzenia śledztwa nieprzerwanie nawet przez 100 lat. To, że w międzyczasie ścigane przestępstwo się przedawni, dla naszej prokuratury, jak wiemy, nie stanowi przeszkody w dalszym energicznym ściganiu. Przykłady? – powszechnie znane z mediów. Ostatnio „sprawa” Piskorskiego, kiedyś „sprawa” Kwaśniewskiego. Później z rąk prokuratorów śledztwo mogą przejąć historycy, na koniec archeolodzy. Powód drugi jest innej natury. To gigantyczne śledztwo, o dziesiątkach wątków, w których przewijają się setki ludzi, w tym wielu z kręgu władzy (w końcu w takim towarzystwie się obracał komendant główny policji), jest niezwykle użyteczne i dla kolejnych władz, i dla służb. Ile ciekawych osób można przesłuchać (zahaczając o wątki niekoniecznie związane ze śmiercią byłego komendanta), ile można podsłuchać, o ilu puścić pikantne przecieki do mediów? Może ktoś kiedyś pod tym kątem to śledztwo przeanalizuje? Efekt – jak sądzę – byłby bardzo pouczający. Również w polityce zagranicznej nastąpił przełom. Przynajmniej w polityce wschodniej. Przełom i sukces zarazem. Równocześnie sukces w polityce zagranicznej i historycznej. Po tygodniowej dyskusji prasowej, po protestach różnych skrajnych na ogół środowisk MSWiA sprytnie znalazło pretekst i udaremniło wjazd do Polski ukraińskiego rajdu szlakiem Stepana Bandery. Jak się okazało, ten złowieszczy rajd składał się z dwóch osób dorosłych i dwojga dzieci… Moja rodzina jest z Tarnopolszczyzny, mnie nie trzeba tłumaczyć, kto to był Bandera i kto to byli „banderowcy”. Przypuszczam, że wiem o Banderze więcej niż ci rowerzyści. Może trzeba ich było wpuścić i zamiast

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 33/2009

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki