Pomoc powodzianom pokazała, że rozszerzenie Unii stało się faktem. Solidarność pokonała urzędnicze bariery Korespondencja z Pragi 15 czerwca tego roku w wieży katedry św. Vita na Hradczanach pękło serce największego czeskiego dzwonu – Zygmunta. W gazetach pojawiły się informacje, że zwiastuje to klęskę, śmierć i nadejście złych czasów. Legenda głosi, że serce tego dzwonu ochrania Czechy. Kiedy w roku 1670 pękło po raz pierwszy, zmarł Jan Amos Komenski. W roku 1879 dzwon przestał bić tuż przed tym jak przez Morawy i Śląsk przeszły na pola walk północnych Włoch plądrujące ziemię wojska. Kiedy 15 czerwca po raz kolejny pękło serce dzwonu, całe Czechy żyły wyborami parlamentarnymi. Nikt nie przypuszczał, że historyczna przepowiednia może spełnić się wręcz dosłownie, że kraj czeka tysiącletnia próba. Walki z apokaliptycznym zagrożeniem. Strach nad miastem Drugi sierpniowy weekend był ciepły i słoneczny, ale już w niedzielę po południu (11 sierpnia) zaczęło padać. Deszcz zmienił się w ulewę. W dziennikach radiowych pojawiły się pierwsze informacje o zagrożeniu powodzią. Sytuacja z godziny na godzinę stawała się coraz dramatyczniejsza, tym bardziej że kilka dni wcześniej – po oberwaniach chmur – doszło do lokalnych powodzi w zachodnich i przede wszystkim w południowych Czechach, gdzie zalane zostały m.in. Czeskie Budziejowice, Prachatice i Blatna. To ta wcześniejsza powódź wypełniła zbiorniki wchodzące w skład kaskady górnej Wełtawy, a więc gromadzące wodę jeszcze przed Pragą. Nim zdążono ją wypuścić, w czasie owego słonecznego weekendu nad Czechami centralnymi znalazły się dwa niże, a nietypowe wiatry sprawiły, że chmury się nie przesuwały. Bez przerwy obficie lało. Poniedziałek 12 sierpnia był chłodny. Niebo pokryły gęste, ołowiane chmury. Padało bez przerwy. Tak jak tysiące mieszkańców Pragi i ciekawych wielkiej wody turystów późnym wieczorem w siąpiącym deszczu poszliśmy nad Wełtawę. Woda przybierała szybko. Zamknięto już niektóre nadbrzeżne ulice i wyłączono prąd. Miasto nad Wełtawą znalazło się w ponurych ciemnościach. Jeździły tylko z wyciem syren policyjne radiowozy i wozy strażaków. W sąsiedztwie mostu Sztefanika żołnierze budowali wały z worków wypełnionych piaskiem. Szliśmy bulwarami w stronę mostu Karola. W okolicach szpitala Na Frantiszku w mętnych wzburzonych wodach Wełtawy zobaczyliśmy przy brzegu stado przerażonych łabędzi. Woda rwała z coraz większym impetem. Most Karola tonął w mroku. Padał lekki deszcz. Oświetlony kompleks Hradczan sprawiał wrażenie, jakby wisiał w powietrzu. Pod zamkowym wzgórzem nie paliło się ani jedno światło, ani jedna latarnia. W pewnym momencie wiatr ucichł i przestało padać. Było kilkanaście minut po północy. Nad głowami setek ludzi zaczęły niespodziewanie krążyć ptaki, było w tym coś mistycznego. Zwiastun nieszczęścia. W okolicach mostu Karola od strony Lavki Novotnego budowano potężne stalowe ściany, które miały zatrzymać wielką wodę. Mieszkańcy nadbrzeżnej Kampy i Malej Strany już wiedzieli, że zarządzono ich ewakuację. Strach narastał z minuty na minutę, ale komunikat komitetu przeciwpowodziowego mówił o tzw. 50-letniej wodzie. Umrę we własnym łóżku Rano we wszystkich nadbrzeżnych dzielnicach rozległy się umieszczone na dachach domów syreny alarmowe, a z potężnych głośników rozlegał się co jakiś czas przerażający komunikat: „Do Pragi zbliża się stuletnia woda. Zarządza się natychmiastową ewakuację”. Z biur i mieszkań położonych w pobliżu Wełtawy w pośpiechu wybiegali ludzie. Nieśli w torbach to, co niezbędne: dokumenty, ubrania, środki czystości i żywność. Centra ewakuacyjne zorganizowane w szkołach w wyżej położonych dzielnicach szybko się zapełniały. Jeszcze kursowały metro, tramwaje i autobusy, ale wiele tras zmieniono. W powietrzu czuło się specyficzny zapach rzecznego szlamu i spoconych ze strachu ludzi. Grozę potęgował jęk sygnałów alarmowych. – Jeszcze wieczorem wróciłem do domu. Mieszkam na piątym piętrze, więc się nie bałem – powiedział Jaroslav Kloupar mieszkający przy placu Piotra. – O 5.00 rano obudziły mnie syreny alarmowe. Wyjrzałem przez okno. W ulicy Sukiennickiej już była woda. Jakiś mężczyzna ciągnął przerażonego psa. Woda sięgała mu do kolan. Wziąłem plecak, założyłem krótkie spodnie i wyszedłem. Na ulicy miałem wodę po pas. Pod bramą pływały dwa czerwone pontony ratowników. Strażacy
Tagi:
Zbigniew Krzysztyniak









