Czeladnik, dostawca, maestro

Czeladnik, dostawca, maestro

Ennio Morricone: wzrost, wymiary, znaki szczególne Dziewięć dekad życia, prawie osiem komponowania, 500 filmów z jego muzyką, która rozeszła się na 80 mln płyt. I jeszcze pracownie, kabiny projekcyjne, studia i filharmonie odwiedzane w ramach niekończących się tournée. Na ten żywioł własnego życia Ennio Morricone patrzy przez demoniczne, rogowe okulary – zafascynowany i bezradny. I dopiero reżyser i przyjaciel, Giuseppe Tornatore (ten od „Cinema Paradiso”) w biografii filmowej „Ennio” nadaje tej rzece muzyki i wspomnień pożądany kierunek. Obaj składają muzyce filmowej najbardziej przejmujący hołd, jakiego tylko mogła oczekiwać. Ojciec, zawodowy trębacz, wręczył nastolatkowi własną trąbkę i wskazał kierunek: „Dzięki niej mogłem was wychować i utrzymać naszą rodzinę. Teraz kolej na ciebie”. Z tą trąbką zaczynał jako kilkunastoletni uliczny grajek na rzymskich ulicach. Zapamiętał, jak mężczyźni w „czarnych koszulach” z pobłażliwością i wzgardą rzucali mu do czapki garść orzeszków. A on zagryzał zęby, kłaniał się i grał dalej. Jak nie na ulicy, to w nocnych klubach – chowano go w tylnych rzędach, bo to jednak były lokale „dla panów”. Po wojnie tato pchnął go do konserwatorium, do klasy trąbki – tak jak inni rodzice zapisywali dzieci do szkoły rolniczej czy na prawo. Niekoniecznie po to, by realizowali swoje pasje, lecz by dać im fach do ręki. Studia muzyczne kosztują, więc na czesne Ennio zarabia, pisząc knajpianym orkiestrom aranżacje znanych przebojów. A kiedy wchodzi telewizja – melodyjki do reklam: koncentratów pomidorowych, piwa, maszyn do pisania. Jak leci, płatne od kawałka. To niezła szkoła – w kilka sekund trzeba przykuć uwagę kogoś, kto słucha jednym uchem, bo podlewa kwiatki albo prowadzi samochód. I zaczęła się muzyczna orka. Ennio zdobywa San Remo Miał tzw. wrodzoną muzykalność i nie śmierdział groszem, więc chętnie najmował się jako aranżer kompozycji dla orkiestr klasy „B”, które grywały na żywo w ówczesnym radiu. Na próbach wybuchały awantury, bo młody, nikomu nieznany Ennio, zamiast zgodnie z zamówieniem pisać na „słodkie smyczki”, puszczał się na brzmieniowe eksperymenty. Dyrygenci i muzycy się buntowali, przypominali mu miejsce w szeregu, ale po próbach przyznawali, że „coś w tym jest”. A młody Ennio słuchał przygan i wyzwisk, ale robił swoje. Tak, jak mu przykazywał tato: „Słuchaj starszych, ale swoje sobie myśl”. W rezultacie, w latach 50. zeszłego wieku z powodzeniem aranżował nawet cztery piosenki jednego dnia. A tu trzeba było nieźle się kręcić, bo w roku 1956 Ennio się ożenił, urodził mu się pierwszy syn, a on nadal zarabiał grosze. Zastukał więc do włoskiej filii wielkiej wytwórni RCA z prośbą o seryjne zlecenia na aranżacje piosnek. Pisał je „przez pół” – częściowo w starym dobrym stylu słodkiej włoskiej kanzonetki, a częściowo, jak go prowadził własny instynkt. Za którymś razem wreszcie zaskoczyło. Singiel z piosenką „Ogni Volta” z jego aranżem, którą Paul Anka zaśpiewał na festiwalu w San Remo w 1964 r., sprzedano w liczbie 1,5 mln egzemplarzy. Wpadło trochę grosza, ale Ennio Morricone jako zawodowy aranżer ciągle należał do kategorii usługodawców muzycznych. Nazywano ich w branży „czarnuchami”, ludźmi od najgłupszej, niewdzięcznej roboty. Takich wynajmowano też do ilustracji przedstawień w teatrze rewiowym. Nawet jeżeli jego nazwisko znalazło się wówczas na afiszu, to często pisano je z jednym r. Nikomu nie chciało się sprawdzić, jak się taki wyrobnik nazywa. Woźnica gwiżdże, widzowie szaleją A Ennio Morricone (z dwoma r) dał się poznać światu w momencie, kiedy 1963 r. odebrał telefon, a głos w słuchawce powiedział: „Dzień dobry, nazywam się Sergio Leone…”. Dzwoniący przedstawił się jako początkujący reżyser filmowy, który szuka ilustratora muzycznego. Oczywiście chętnie, dlaczego nie? I dopiero kiedy Sergio stanął w drzwiach mieszkania tego muzycznego wyrobnika, obaj panowie zorientowali się, że już wcześniej się widzieli. Morricone przekopał stertę starych zdjęć i okazało się, że obaj chodzili do tej samej podstawówki. Od słowa do słowa młody reżyser zaczął snuć przed młodym kompozytorem taką oto wizję, że nakręci we Włoszech westerny, które będą łączyć ducha Dzikiego Zachodu z włoską komedią dell’arte, a w ogóle to będą się opierać na bohaterach jak z Homera i przejmować ducha filmów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 29/2022

Kategorie: Kultura