Fundacja Władysława Ornowskiego pomaga kilku tysiącom ludzi od morza po Bieszczady Grudniowa sobota, ósma rano. Zimno, ciemno, nieprzyjemnie. Z Władysławem Ornowskim, Kawalerem Orderu Uśmiechu, wyróżnionym w tegorocznym konkursie Pro Publico Bono, szefem Fundacji Pomocy Społecznej na rzecz Dzieci „Pan Władek”, umawiamy się przed jego blokiem, na ulicy Makuszyńskiego w Gdańsku-Wrzeszczu. Chociaż całe osiedle jeszcze śpi, on już czeka na mnie w swojej nie najnowszej, czerwonej renówce, opisanej symbolami i telefonami fundacji. Samochód rzęzi, prycha, zgrzyta, ale w końcu rusza z miejsca. – Ostatnio napisano w gazecie, że prezydent miasta podarował nam nowy wóz, ale tak naprawdę to wciąż na niego czekamy – śmieje się pan Władek. Jeden dzień z panem Władkiem Dzień zaczynamy od zaprzyjaźnionej piekarni, gdzie dostajemy wór chleba. Potem ruszamy na objazd prawie 40 sklepów rozsianych po całym Trójmieście, od Gdańska aż po Gdynię. Przez te małe, osiedlowe sklepiki przewija się codziennie gromada anonimowych dobroczyńców fundacji. Do ustawionych koszyków wrzucają, co mogą: kilogram mąki, paczkę makaronu, puszki, słodycze, olej. Niektórzy nie potrafią się zdecydować i zamiast rzeczy zostawiają pieniądze. Jeden z miejskich notabli namówiony przez właścicielkę sklepu Marysia wysupłał podobno 2 zł, lecz przeważnie ludzie bywają hojniejsi, dziś w jednym ze sklepików zostawiono okrągłą stówę. Teraz zbieramy te dary, zapełniając nimi samochód po brzegi. – Kiedyś próbowaliśmy przeprowadzić podobną zbiórkę w dużym supermarkecie i przez cały dzień uzbieraliśmy tylko jeden kosz. Tam ludzie mocno trzymają się za kieszeń – opowiada pan Władek, klejąc żółty plakat swojej fundacji na szybie kolejnej zaprzyjaźnionej placówki. Bardzo dba o to, aby ofiarodawcy wiedzieli, kogo wspomagają, żeby wszystko było przejrzyste. Lecz to zbyteczne, gdyż tu znają i ufają mu chyba wszyscy. Po drodze bez przerwy ktoś nas pozdrawia, zaczepia, macha, trąbi. Jakaś kobieta z gromadką dzieci wpada prawie pod koła samochodu. – Macie jeszcze frytki i placki? – pyta pan Władek, wychylając się z szoferki. Dzieciaki w odpowiedzi wykrzykują coś wesoło, całe szczęśliwe. – Ta rodzina to moi podopieczni, mieszkają w baraku na działkach – wyjaśnia mój przewodnik i ruszamy dalej. Co chwila dzwoni jego komórka, ktoś chciałby oddać książki, ktoś inny przygotował ubrania, wolontariusze ze sklepów nalegają, by przyjechał, bo dary schowali do chłodni. Zakład radiowo-telewizyjny oferuje za darmo naprawy, a ktoś jeszcze pralkę Franię. – Ostatnio zadzwonił do nas nawet „doktor Judym” i zaproponował darmowe badania. Tylko jeszcze prawnik jakiś by się przydał. Ale myślę, że go znajdziemy, bo dużo jest na tym świecie ludzi pozytywnie zakręconych – śmieje się pan Władek, podśpiewując pod nosem. Całą obsługę jego fundacji, która działa od morza aż po Bieszczady, stanowią dwie osoby: on i jego żona Marysia. Oboje działają w niej społecznie. Oprócz tego mają swoje zawodowe obowiązki; Maria Ornowska pracuje w sanepidzie, jej mąż – w gdańskim porcie jako dyspozytor. – Często po nocnej zmianie – opowiada – siadam za kółkiem i robię nawet 400 km, a znajomi pukają się w czoło, mówiąc: – Masz taką fundację i nie stać cię na pracownika. Powinieneś żyć jak król, a ty tłuczesz się takim gratem. Lecz pana Władka te uwagi nie denerwują. Wścieka się tylko, gdy napotyka urzędnicze bariery albo gdy kierowniczka domu pomocy społecznej odmawia przyjęcia darów, bo jest już po godz. 15 w piątek. Ostatnio irytują go też unijne porządki. – Raz otrzymałem ryż z pomocowych funduszy Unii dla najbiedniejszych regionów Europy po 8,29 za kilogram. Gdybym dostał te pieniądze, kupiłbym u nas w hurtowni za tę kwotę 4 kg. Jeśli tak ma wyglądać ta pomoc, to ja dziękuję. Banany też strasznie poszły w górę, gdyż Unia narzuciła limity importowe. Podobno też po akcesji hipermarkety nie mogą przekazywać żywności, której okres przydatności do spożycia się kończy, ale my z nimi w tej chwili nie współpracujemy. Tak narzekając trochę, kończymy wędrówkę po sklepach i zajeżdżamy do Portu Gdańsk, gdzie fundacji bezpłatnie użyczono magazynu. W środku jest masa najprzeróżniejszych dóbr: od budyniów i deserów po dziesiątki par adidasów podarowanych przez Urząd Celny. – Zapasów mamy dużo, nawet oliwski Caritas dzwonił do nas ostatnio z prośbą
Tagi:
Helena Leman









