Rozmowa z Andrzejem Czeczotem Polskie poczucie humoru jest ponure, zaprawione polityką i niechęcią do świata zastanego Przyjechał pan do Polski, żeby zrobić film animowany. Co to za film? – Pełnometrażowy, według mojego scenariusza, w moim opracowaniu plastycznym i w mojej reżyserii, z muzyką Michała Urbaniaka. Film nosi tytuł “Eden”. Jest to zarazem zabawa i metafora, do śmiechu i do refleksji. To odyseja pastuszka, Józka, prostego człowieka z ludu. Wędruje przez ziemię, piekło, raj, spotyka różne postacie z mitów i wierzeń z kręgu kultury śródziemnomorskiej. W końcu przybywa arką do Nowego Jorku, bo wyobraża sobie, że tam jest raj prawdziwy. W losy Józka wplątuje się historia i co chwila wywraca jego świat do góry nogami. “Eden” to taka współczesna “Boska komedia” rysunkowa, o mitach współczesnego człowieka z naszego kręgu kulturowego. Bez tekstu. Prostaczek z ludu, nieokrzesany chłopek-roztropek – to częsty bohater pana rysunków. Dlaczego upodobał pan sobie taki typ? – Uwielbiam humor ludowy. Lubię i znam wieś, jako dziecko dużo czasu spędzałem na wsi, z ojcem. Od wczesnej młodości inspirowała mnie sztuka prymitywna, jarmarczna, ludowa. Nie interesuje pana inteligent? Intelektualista? – A kogo obchodzi łysiejący malkontent w okularkach? Woody Allen pokazuje go znakomicie, najlepiej. Nie chcę go dublować, a boję się z nim konkurować. Wyemigrował pan do Stanów Zjednoczonych w wieku 49 lat. To późny wiek, jak na debiut w Ameryce. W Polsce był pan znany, tkwił pan w środku wydarzeń. Nie bał się pan tak późno zaczynać od nowa? – Pewnie, że bałem się wyjechać, ale jeszcze bardziej balem się zostać. Jechałem na niepewne. W dodatku nie znałem angielskiego, umiałem powiedzieć tylko dzień dobry, dziękuję, do widzenia. Czy to, że przyjechał pan zza żelaznej kurtyny, z Polski objętej stanem wojennym, pomogło panu stawiać pierwsze kroki? – Tak, oczywiście. Ameryka była bardzo przychylna “Solidarności”- Reagan, Brzeziński wyciągali rękę do politycznych imigrantów. Na początku mnie i innym imigrantom rząd Stanów Zjednoczonych pomagał – opłacił nam pobyt w ówczesnym NRF-ie, przelot do Nowego Jorku i przez pierwsze pół roku wypłacał zasiłek, co pozwoliło przeżyć. Przede mną przyjechali do Nowego Jorku Dudziński, Olbiński, Urbaniak, Sawka – i już byli autorytetami w środowisku polonijnym. Zastałem więc sprzyjającą atmosferę, a pomogło mi jeszcze to, że byłem “notowany” jako rysownik katowickiego wydawnictwa „Solidarności Jastrzębie”, w którym pracowała też moja żoną. Co pana skłoniło do wyjazdu z Polski? – Zostałem internowany. Sekretarze z komitetu wojewódzkiego mieli na mnie oko, bo z nich czasem szydziłem. W nocy 13 grudnia włamano się do mnie, przekopano mieszkanie, wzbudzając sensację na całej ulicy. Razem ze mną internowano sporą grupę artystów z regionu katowickiego, siedziałem m.in. z Kazimierzem Kutzem. Po kilkunastu dniach mnie wypuszczono, ale wiedziałem, że zaczną się schody, nikt mnie nie będzie drukował i zdechnę z głodu, albo wejdą Ruscy i wtedy będzie jeszcze gorzej. Złożyłem wniosek o wyjazd za granicę. Pierwsze miejsce, jakie mi przyszło do głowy, to Nowy Jork. Od dziecka marzyłem, żeby tam kiedyś pojechać. Do mekki artystów… Wyjechał pan jako opozycjonista, człowiek „Solidarności” – a potem zaczął pan publikować w tygodniku „NIE”. Dlaczego tam? – Spodobało mi się, że to odważne pismo, wiarygodne, zamieszcza ostre teksty i rysunki. A że nie stawia mi żadnych warunków, ust mi nie zamyka, w dodatku świetnie płaci – do dzisiaj posyłam tam moje prace. Czy to, że publikuje pan w „NIE”, przysporzyło panu wrogów w dawnym środowisku opozycyjnym? – W środowisku hurrapatriotycznym wywołałem prawdziwy szok. Ale tych, którzy z tego powodu stali się moimi wrogami, mam gdzieś. Takim zachowaniem wystawiają sobie świadectwo. Dla mnie ważna jest wolność wypowiedzi, a nie to, z jaką partią pismo sympatyzuje. Ci, którzy uważają, że powinno być na odwrót, to idioci, a ja z idiotami nie chcę mieć do czynienia. Urbana cenię, to dobry dziennikarz, człowiek samodzielnie myślący, niezależny. Stado tego nie lubi. Zaś co do mnie… Ja się nie zmieniłem, nie zmieniłem poglądów. Nadal nie znoszę hipokrytów, nie znoszę, jeśli ktoś zamyka mi gębę, wszystko jedno, czy robią to czerwoni, czy czarni. Teraz nie kocha mnie środowisko prawicy, “Nowy Dziennik” opisując zbiorowe wystawy plastyczne, w których biorę udział, pomija zawsze moje nazwisko. To mi przypomina
Tagi:
Ewa Likowska









