W Afganistanie brakuje ludzi, ale i sprzętu, przede wszystkim śmigłowców. Nadal odczuwalne są efekty rozbicia służb specjalnych, do jakiego doszło za rządów PiS Chłopaki drzemały, ja nie mogłem zasnąć. Czytałem „Apokalipsę według pana Jana” Roberta Szmidta. I wtedy walnęło… – opowiada żołnierz, który jechał rosomakiem uszkodzonym przez minę pułapkę. – Nie wiem, co działo się przez następne sekundy. Gdy wróciła świadomość, zobaczyłem kłębowisko ciał. I zacząłem się zastanawiać, dlaczego Waldi leży na mnie. Ale to ja leżałem na nim. Jechałem nieco dalej, w ostatnim rosomaku. Dobiegający od czoła kolumny dźwięk wybuchu – głuchy, przytłumiony – wyrwał i mnie z letargu. Po wielu godzinach konwoju wracaliśmy do bazy solidnie zmęczeni. Większość żołnierzy w przedziale desantowym mojego „rośka” również spała; nie było z kim rozmawiać, więc i mnie kleiły się powieki. Atak momentalnie wszystkich nas otrzeźwił… Wydarzenia, o których piszę, miały miejsce we wrześniu zeszłego roku, w okolicach bazy Giro w Afganistanie. To wtedy rebeliantom udało się – po raz pierwszy w historii polskiej interwencji – zabić żołnierza w transporterze opancerzonym Rosomak. Poległy wówczas Marcin Poręba nie miał żadnych szans, przeszyty pociskiem, którego energia zdołała zranić pięciu innych żołnierzy, w tym dwóch naprawdę ciężko. Jeden z nich wrócił do kraju ze szpitala w niemieckim Rammstein – gdzie trafiają poszkodowani żołnierze koalicji – dopiero na początku tego roku. Umierają, nim sięgną po broń „Zielony diabeł”, jak Afgańczycy nazywają piekielnie groźne dla nich rosomaki, uległ w starciu z ładunkiem rdzeniowym. Nie jest to wcale potężna bomba – jej skuteczność wynika z czegoś innego. Pokrótce mówiąc, wybuch wyrzuca w stronę pojazdu plaster miedzi, który na skutek oddziałujących na niego sił formuje się w mknący z ogromną prędkością rdzeń. Rdzeń, którego nie powstrzyma nawet najpotężniejszy ze znanych pancerzy. Takie bomby – jedne z wielu rodzajów „ajdików” (od angielskiego IED, improwizowane ładunki wybuchowe – przyp. MO) – wcześniej były wykorzystywane przez rebeliantów w Iraku. Szczęśliwie w Afganistanie nie używa się ich zbyt często. Królują samoróbki na bazie pocisków artyleryjskich bądź tradycyjne miny, których w tym kraju, po 30 latach nieustannych wojen, jest pod dostatkiem. Wybuch większości z nich można przeżyć, siedząc w pojeździe typu Rosomak czy MRAP. Podczas ostatniego wyjazdu do Afganistanu poznałem żołnierza, który „zaliczył” trzy „ajdiki”. Nie zmienia to jednak faktu, że w minionym roku ponad 60% zabitych żołnierzy ISAF padło ofiarą min pułapek. Tak naprawdę zginęli, zanim zdołali sięgnąć po broń. Polowanie na Polaków trwa W tym roku „ajdiki” również dziesiątkują siły koalicji. 12 czerwca br. żołnierskiego szczęścia zabrakło Polakom. Jeden zabity, ośmiu rannych, całkowicie zniszczony rosomak – oto efekty detonacji potężnego IED (w Ghazni, w dniu ataku, mówiło się nawet o 400 kg ładunku). Śmierć Miłosza Górki nie była jednak odosobnionym przypadkiem. Tegoroczne „polowanie na Polaków” trwa bowiem już od kilkunastu tygodni, a nasiliło się na przełomie maja i czerwca. Zaledwie kilka dni przed tą tragedią w okolicach bazy Warrior polskie patrole wjechały w trzy zasadzki. Za każdym razem talibowie użyli IED, by później kontynuować atak za pomocą granatników RPG i broni ręcznej. W tych walkach Polacy utracili kilka pojazdów, część bezpowrotnie. W tym samym czasie w główną polską bazę w stolicy prowincji Ghazni zaczęły uderzać rakiety – popularne katiusze wystrzeliwane z wyrzutni samoróbek, zwane z racji kalibru stosiódemkami. Jedna z nich spadła na część mieszkalną, na szczęście pod nieobecność zakwaterowanej w trafionym kampie osoby. Niestety, inna stosiódemka, która 6 czerwca br. spadła na bazę, zraniła czterech pracowników personelu medycznego. Talibowie – silni i pewni siebie Wróćmy jednak do ataku na konwój z 12 czerwca br. Doszło do niego na głównej i najruchliwszej drodze prowincji, tzw. Highway 1, prowadzącej do Kabulu, której ochrona to najważniejsze zadanie sił koalicji w tym rejonie. Co więcej, stało się to zaledwie 12 km od bazy Ghazni. Podłożenie tak potężnej miny zajmuje co najmniej kilka godzin – jakim cudem talibom udało się to zrobić, zwłaszcza że Ghazni strzeże system kamer, kontrolujący przestrzeń wokół bazy na odległość znacznie przekraczającą
Tagi:
Marcin Ogdowski









