– Czy ty zdajesz sobie sprawę, co to jest Treblinka? – zapytałem. – To obóz zagłady. Tam już piece i gaz nie wystarczają
Siedziałem sam w pustym pokoiku Stefana. Jeszcze przed dwoma dniami było tu pięć osób. Franka, dziesięcioletni Musio, jakiś gimnazjalny profesor matematyki, pianista Karol, Halina. W dzień siedzieli na podłodze pod otwartym oknem, rozmawiali szeptem, czytali. Sąsiedzi z naprzeciwka mogli godzinami patrzeć, co się w pokoju dzieje, widzieli tylko mnie, czytającego przy stole lub jedzącego śniadanie czy obiad. Na kolację okna zasłaniało się przeciwlotniczym papierem, zapalało światło i wtedy siedzący pod okiennym parapetem mogli wstać i rozprostować kości. Cisza bezwzględna obowiązywała jednak przez 24 godziny…
Ktoś zapukał do drzwi. Dwa krótkie uderzenia, jedno dłuższe, dwa krótkie, jedno, dwa krótkie, jedno dłuższe. W drzwiach stał Stefan.
– Co tu tak pusto?
– Wczoraj rano zaczepił mnie w bramie dzielnicowy. Spytał, czy to ja mieszkam na piątym piętrze. Odpowiedziałem, że tak, a na to on: „Panie, zrób pan tam u siebie porządek. Sąsiedzi się skarżą. Usuń pan to…”. A ja: „Tak jest, panie władza. Jutro będzie czyściutko, że palce lizać, dziękuję za zwrócenie mi uwagi”.
– Ilu miałeś wtedy ludzi?
– Pięcioro.
– No i co? Rozrzuciłeś?
– Tak. Trochę na łapu-capu, ale wszyscy cali i zdrowi.
– A gdzie ty masz te swoje meliny?
– Nie twoja sprawa.
– Ale dzielnice możesz powiedzieć. Czasem taka ogólnikowa informacja może się przydać…
– Dwie na Czerniakowie, na Jasnej, Grochowie, nawet w dzielnicy niemieckiej, Śródmieście.
– Nielicho! A co jedzą?
– Niektórzy mają trochę forsy, to im kupuję. Ale wiesz co, Stefciu, skoro już mówimy o żarciu, to mam dla ciebie smutną wiadomość.
– Co się stało?
– Jerzy Karol, ten pianista, Halina, no i jeszcze parę osób, nie wyłączając mnie, zżarliśmy ci cały twój zimowy przydział kartofli…
– Rany boskie! Przecież tam było z 50 kilo!
– Ale policz, ile narodu będzie cię dobrze wspominać!
– No i co mam teraz powiedzieć na tę aprowizacyjną wiadomość?
– Ja to bym wiedział, co powiedzieć – odezwałem się z udanym zamyśleniem.
– No to pies wam wszystkim mordę lizał! – skomentował sprawę Stefan.
– Amen! – zakończyłem rozmowę na tematy aprowizacyjne.
Stefan usiadł na łóżku i w zamyśleniu rozglądał się po pokoju. Widać było, że jest gdzieś daleko, za zainteresowaniem sprawami aprowizacyjnymi starając się ukryć prawdziwy cel swojej wizyty. Zbliżył się do okna i rozejrzał po podwórku.
– Śmierdząca sytuacja – powiedział. – Temu dzielnicowemu ktoś tę robotę nadał, i to jakaś wsza z tego domu. Może te dwie lalunie z parteru?
– Wykluczone. Dzielnicowy we własnej dzielnicy do burdelu nie chodzi.
– To kto?
– Zagraj w orła i reszkę.
– Masz rację, nie czas teraz dociekać kto. Ważne, że mają cię na muszce. A swoją drogą ten dzielnicowy to porządny chłop, musisz się urywać.
– To nie problem. Ale szkoda lokalu.
– A czapy ci nie szkoda?
– Też racja – burknąłem.
Stefan znów zaczął chodzić po mieszkaniu. Machinalnie poprawił serwetkę na stole. Pstryknął parę razy palcami w wiszące nad kuchnią garnki, poprawił stojące przy stole krzesło.
– Słuchaj, Kondek, sprawa jest poważna. Szkopy cholernie nadepnęli mi na odcisk. Więc nie pajacuj i dobrze się zastanów, zanim coś powiesz.
– Słucham?
– Masz jakieś dotarcie na Umschlagplatz?
– Nie.
– Wiesz, dokąd idą transporty?
– Wiem tyle albo niewiele więcej co inni, podobno do Treblinki.
– Czy stamtąd ktoś już wrócił? Czy można się dowiedzieć, co się tam dzieje?
– Słyszałem o takich, co tam byli. Pojechali jako pomocnicy maszynisty parowozu. Szczegółów nie znam, ale wiem, że sprawa jest beznadziejna.
– Powiedz mi tylko, czy wiesz, jacy ludzie tam się wybrali. Idzie mi o to, czy chłopaki z ikrą.
– Bo ja wiem? Zdaje się, że jakiś inżynier, jakiś handlowiec.
– Toś mnie trochę pocieszył.
– Ale powiedz wreszcie, o co idzie! Wypytujesz, a nie mam pojęcia, do czego zmierzasz.
– Wczoraj w czasie akcji policja żydowska wygarnęła Chaima.
– Jeśli wczoraj, to być może jeszcze jest na Stawkach.
– Już tam byłem. Dałem w łapę, komu trzeba, i nawet razem ze szkopem chodziliśmy po wagonach. Ale Chaima nie było.
Stefan znów zaczął w zamyśleniu chodzić po pokoju. Otworzył szafę i przeglądał zawartość. Były tam moje koszule, trzy krawaty, kapelusz, skarpetki i inne szczegóły kawalerskiej garderoby.
– Który numer butów nosisz?
– 28, bo co?
– Jadę do Treblinki. Jak udało się jakiemuś inżynierowi, to i mnie się uda. Tego szkopom nie podaruję!
Zapadła cisza. Usiadłem przy stole i zacząłem się zastanawiać nad sytuacją. Znałem wyniki podróży do Treblinki Stasia Skrypija, zaliczałem się do niewielu, którzy w Warszawie mieli w owym czasie pewne pojęcie o tym, co to jest Treblinka. Stefan zdjął buty i wyciągnął się na łóżku. Patrzył w sufit. Sprawiał wrażenie człowieka, który spał z otwartymi oczyma.
– Stefan. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co to jest Treblinka? – zapytałem. – To nie Oświęcim, gdzie ludzie nawet po parę lat jakoś przetrzymują. To obóz zagłady. Tam już piece i gaz nie wystarczają. Trupy pali się w masowych dołach…
Stefan nic nie odpowiedział. Wstał z łóżka i włożył moje buty. Z szafy wyjął najlepszą koszulę i krawat.
– Kondek, widziałem u ciebie takie srebrne spinki z niebieską emalią. Pożycz…
– Leżą tam, koło koszul.
– Zabieram trochę twoich łachów, bo muszę wyglądać jak człowiek. Pod krawatem i w modnych pantoflach. O, widzisz? Nawet ten kapelusz pasuje jak ulał. Rany boskie! Pierwszy raz w życiu będę paradował w dęciaku. Gdyby mnie tak zobaczyli przed wojną w Wenecji, toby forsę płacili, żeby mnie obejrzeć i się pośmiać.
– Stefan! Czy to nie jest pomysł „na wariata”?
– Chrzanisz. A jeśli nawet, to co? Jak chłopaki z Marymontu jeżdżą „na wariata” do Włoch, to ja nie pojadę sto parę kilometrów? I to z dobrymi papierami!
Wziął do ręki stojące na stole lusterko, przeczesał swoje blond „aryjskie” włosy i zaczął się przebierać. W koszuli i krawacie, w kapeluszu i w swoim odprasowanym garniturze wyglądał nawet na szkopa.
– Opuść rondo z tyłu – poradziłem. – Szkopy tak się noszą.
Jeszcze raz wziął do ręki lusterko, przyczesał włosy, przyjrzał się swojej nowej sylwetce, zapastował buty i rozejrzał się po pokoju. Widać było, że poza „fasonem” i pozornym lekceważeniem powagi decyzji, którą podjął, zdawał sobie jednak sprawę, że zamierza dokonać wyczynu, jakiego nikt jeszcze nie dokonał. Widziałem, że nie było siły, która byłaby zdolna zmienić jego zamiar.
– Stefan, nie wiem, jak głęboko siedzisz w robocie. Ale uważam za swój obowiązek przypomnieć ci, że to, co działo się z Żydami do tej pory, to chleb z masłem. Obecnie Niemcy przystąpili do wymordowywania całego narodu i każdego, kto im w tym będzie przeszkadzał. To już nie szmugiel do getta…
– No i właśnie dlatego trzeba. Zresztą, co tu gadać, kiedy nie ma o czym mówić. Trzymaj się, chłopie! Po wojnie oddam ci dwa kapelusze. A jak wrócę, to we trzech z Chaimem musimy jakąś butelczynę obalić!
Podał mi rękę, jeszcze raz powiedział „trzymaj się”. I nikt go więcej nigdy nie widział. To był naprawdę mocny facet. I dobry Polak.
Fragmenty książki Bernarda Konrada Świerczyńskiego Przemytnicy życia, Ośrodek Karta, Warszawa 2018
Wspomnienie człowieka wychowującego się wśród warszawskiej ferajny skupionej wokół słynnego Kercelaka. Dla tych ludzi w latach wojny już nie bazar, ale granica getta stała się najważniejszym terenem działania. Szmuglowali żywność, organizowali akcje ratunkowe. Zarabiali, ale nie wahali się też, kiedy czasem trzeba było pomóc bezinteresownie – kodeks honorowy obowiązywał niezmiennie. Sam Bernard Konrad Świerczyński ocalił życie co najmniej kilkunastu osobom. W 1972 r. został uhonorowany medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Fot. www.rarehistoricalphotos.com
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy