Dom zachodzącego słońca

Dom zachodzącego słońca

Imigranci przychodzą tutaj wieczorem. O zmroku nie rzucają się w oczy. Dla nielegalnych rozgłos oznacza deportację Thi Thi przyjechała do Polski dwa lata temu, jak mówi, ze środkowego Wietnamu. I tyle. Dodaje, że ma 37 lat, ale trudno uwierzyć, że ta drobna kobieta o dziecięcym głosie w Wietnamie zostawiła męża i dwóch synów – 16- i dziewięciolatka. Raz w tygodniu pisze do nich listy, dzwoni bardzo rzadko, bo rozmowy przez telefon komórkowy są dla niej zbyt drogie. W Polsce Thi opiekuje się dziećmi swoich rodaków, jest gospodynią domową bez etatu. Mówi, że najbardziej zachwyca ją przyjazny klimat i że „Polska jest bardzo ładna, wszędzie jest tak czysto, a ludzie są nastawieni bardzo przyjaźnie”. Polaków przyjaciół jeszcze nie ma, najczęściej przebywa wśród swoich. Zajęta pracą nie miała okazji, żeby zobaczyć coś więcej poza Warszawą. Plany na przyszłość? Bardzo chce ściągnąć tutaj dzieci i na razie zostać, ale jeszcze nie wie, czy na zawsze. Jak donosi ostatnio Instytut Spraw Publicznych, Wietnamczycy z powodu kryzysu opuszczają Polskę, a ich miejsce zajmują bardziej przedsiębiorczy Chińczycy. Imigranci stanowią w Polsce nie więcej niż 1% ludności. W porównaniu z krajami UE to bardzo niewiele, ale przybyszów z całego świata z roku na rok jest coraz więcej. Wybierają Polskę zamiast Hiszpanii, Włoch albo krajów skandynawskich. Fu-Shenfu W języku wietnamskim znaczy to szczęśliwy kapłan, a w Polsce – niezwykłe miejsce na warszawskiej Pradze. Ośrodek prowadzony przez werbistów, w którym imigranci i uchodźcy mogą znaleźć przystań w trakcie poszukiwania własnego miejsca w życiu, otwarty jest dla wszystkich, bez względu na wyznanie, kolor skóry, pochodzenie, od poniedziałku do piątku w godzinach popołudniowych. – Najczęściej migranci przychodzą tutaj wieczorem, po pracy – mówi ojciec Jan Wróblewski, wiceprowincjał werbistów w Polsce, szef placówki. Wielu wybiera późną porę, bo po zachodzie słońca nie rzucają się w oczy. A oni nie chcą się wyróżniać, tak jak nie wyróżnia się kamienica, w której mieści się ośrodek. Dla nielegalnych rozgłos oznacza powrót do kraju, tymczasem tutaj znaleźli dom. Uprzedzenia Imigrantów przyciąga status ośrodka, instytucji formalnej, ale niepaństwowej, w której zamiast urzędników pomocą służą księża misjonarze. – Trzeba pamiętać, że wielu imigrantów ma złe doświadczenia z krajów, z których przyjechali – tłumaczy ojciec Wróblewski. – Wszystko, co ma charakter państwowy, kojarzy się im z zagrożeniem, szczególnie w sytuacji ich nieusankcjonowanego pobytu. Ponieważ jesteśmy instytucją kościelną i posługujemy duszpastersko, traktują nas jako coś pośredniego, jako mniej restrykcyjną drogę do legalizacji. Poza tym niektórzy zostali w Polsce oszukani. To imigranci są duszą tego ośrodka, budują jego atmosferę i decydują, jaka pomoc jest im potrzebna. W czasie rozmowy do ośrodka wchodzi wysoki, czarny mężczyzna. Kłania się, o coś pyta językiem prostych gestów i siada do komputera. Ojciec Wróblewski mówi, że w pracy z mieszkańcami Afryki ważna jest przede wszystkim cierpliwość. Nie znają języka, kultury i w odróżnieniu od Azjatów nie trzymają się razem. Do Fu-Shenfu przychodzą pojedynczo i najczęściej po to, żeby skorzystać z internetu. – Jeszcze kilka lat temu – opowiada zakonnik – z Sudanu do Polski trafiali uciekinierzy z targu niewolników. Przywozili ze sobą traumę, w którą trudno dzisiaj uwierzyć. – Czarni Afrykanie za to mają największe powodzenie u Polek i nie chodzi tylko o wyłudzenie pobytu przez fikcyjne małżeństwo. W tych związkach bardzo często jest wiele miłości – zapewnia siostra Magdalena, która wspomaga werbistów w ich pracy misyjnej. Bo czasami potrzebna jest tutaj kobieca wrażliwość, zwłaszcza przy opiece nad dziećmi i osobami starszymi. Oszukani W lipcu 2009 r., w proteście przeciw fatalnym warunkom pracy i z powodu niewypłacanych wynagrodzeń od polskiego przedsiębiorcy, 47 Chińczyków rozbiło miasteczko pod ambasadą Chin w Warszawie. Miejsce wybrali nieprzypadkowo. Bali się polskiej straży granicznej, uważali, że to przestrzeń eksterytorialna, gdzie nie można ich aresztować i deportować do kraju. Przez kilkanaście dni mieszkali w prowizorycznych namiotach zbudowanych z foliowych torebek. Spali na gołej ziemi, w podartych ubraniach chodzili do pobliskich sklepów, języka polskiego nie znali. Pomocy udzielali im mieszkańcy Warszawy i werbiści. – Musielibyśmy się zaprzeć samych siebie, żebyśmy w tych sytuacjach nie uczestniczyli – mówi ojciec Wróblewski. – Nie patrzymy na to,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2012, 2012

Kategorie: Kraj