Dwustu Indian z Mongolii

Dwustu Indian z Mongolii

Bez reniferów Tsaatanowie nie byliby w stanie przeżyć. Kiedy tsaa wyginą ostatecznie, wyginą również Tsaatanowie Korespondencja z Ułan Bator Tsaatanowie wierzą w swoje pokrewieństwo z reniferami. Kiedy rodzi się Tsaatan, szaman przekazuje mu siłę, odporność i wytrzymałość niezbędną do przeżycia w dzikich górach na północy Mongolii. W północnej Mongolii żyje około 200 Tsaatanów. Mieszkają w płóciennych tipi jak Indianie. – Chcesz dotrzeć do Tsaatanów? Ludzi reniferów? Nikt dobrze nie wie, gdzie ich szukać – Ariemied wodzi palcem po mapie północnych krańców Mongolii. W Ułan Bator, popijając wódkę Dżyngis-chan, rozważamy szansę powodzenia mojej wyprawy w rodzinne strony Dżyngis-chana. Ariemied, profesor geografii uniwersytetu „ułańskiego”, przemierzył Mongolię konno i na wielbłądach. Razem z Purevdorjem, matematykiem, z którym spędziłem kilka dni w przedziale kolei transsyberyjskiej, z politowaniem kiwają głowami nad Polakiem. Camel Trophy na stepie Z Ułan Bator wyjeżdżam o świcie. W ruskim busie tłoczę się z dziesięcioma Mongołami. Kierunek Muren, mała osada na skraju tajgi. 700 km bezdroży i dwa dni jazdy w stylu Camel Trophy. Bus podskakuje na stepie. Nie wszystkim wytrzymują żołądki. Podłoga tonie w wymiocinach i w benzynie – kanister nie zniósł tylu podskoków. Obiad w przydrożnej jurcie. W wodzie przeznaczonej do picia pływa końska szczecina. Wolę nie ryzykować. Noc spędzamy na stepie, ściśnięci w busie niczym sardynki w puszce. W ambasadzie mongolskiej w Warszawie powiedziano mi, że w Muren wynajmę konie i przewodnika. Konie i przewodnik są, ale w Chatgal. Do Chatgal wyruszam autem właściciela wytwórni mongolskich jaboli. Za 100-kilometrową jazdę płacę 40 dol., co jak na Mongolię jest sumą astronomiczną. Trasa wydaje się nie do przebycia. Droga tonie w błocie. W tych warunkach dobrze radzą sobie jedynie dzikie wielbłądy. Chatgal leży 40 km od granicy z Rosją i przypomina osady, które wcześniej wdziałem nad Bajkałem. Zamiast jurt drewniane domki z ozdobnymi balustradami. Wioska położona jest nad jeziorem Chubsuguł, największym i najpiękniejszym w Azji Środkowej. Dżyngis-chan ukrył w nim swoje skarby, a „fale tego olbrzymiego mongolskiego morza wyrzucają na brzeg kości wojowniczych chanów”. Tak głosi legenda. Nad brzegiem mongolskiego „morza” stoją pordzewiałe pełnomorskie statki. Z jednego z nich schodzi kapitan miejscowej policji. Ledwo trzyma się na nogach. Pokrzykuje w moim kierunku. Odpowiadam uśmiechem, ale to jeszcze bardziej go rozjusza. – A ty szto dumajesz, że tajga bolszaja, że my niczewo nie znajem? A gdzie delegacja twoja, że zdies prijechał? Żąda dokumentów, paszportu. Uspokaja się, kiedy wręczam mu szklankę wódki. Poranek jest mroźny. Słońce wzbiło się już ponad chmury i oświetla dolinę, pokrytą białym szronem. Koło zagrody stoją moje konie. Wyglądam jak kowboj. Buty kowbojki, duży kapelusz z szerokim rondem. Mój przewodnik przedstawia się: guide – to cała jego angielszczyzna. Na imię ma Boscue i jest typowym człowiekiem tajgi. Kraj Dżyngis-chana jest górzysty. Znajduję się na wysokości 2 tys. m. Zbocza schodzą do samego brzegu jeziora. Jedziemy wolno. Śnieg topi się pod kopytami. Pokonujemy wyschnięte koryta sezonowych rzek, forsujemy strumienie, nie głębokie, lecz z silnym nurtem. Codziennie przemierzamy 60-80 km. Co jakiś czas zagaduję przewodnika, ile dni będziemy jeszcze jechać. Na co on mi odpowiada za każdym razem: – Nie znaju, nie znaju. Mam wrażenie, że błądzimy. Słupkami milowymi są obo – przydrożne kurhany. Zapach końskiego łajna Tajga jest cała przemoczona. Oczy mam opuchnięte ze zmęczenia. Mozolnie posuwamy się zabłoconą ścieżką. Tyłki bolą od siodeł. Od czasu do czasu, aby rozruszać konia, popędzam go do galopu. Noce są zimne. Temperatura dochodzi do minus siedmiu stopni. Mongołowie to twardzi ludzie – Boscue chrapie na derce obok dogasającego ogniska. Ja, w namiocie i w śpiworze, drżę z zimna. W dzień upał nie do zniesienia. Do tego plaga komarów i bąków. Jedziemy już ponad dwa tygodnie. Przed nami wije się rzeka bez nazwy. Przewodnik został gdzieś w tyle. Szukamy brodu. Nagle mój koń zapada się w mulistej wodzie, spadam z jego grzbietu. Moja odzież z polartecu nasiąka wodą. Robi się tak ciężka, że z trudem mogę podnieść rękę. Na szczęście wszystkie dokumenty wożę zapakowane w prezerwatywy, najlepszy środek wodoszczelny. Wieczorem docieram

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2009, 2009

Kategorie: Świat