Dyskusje, które wygrywam pod prysznicem

Dyskusje, które wygrywam pod prysznicem

Ile razy, zasypiając, obmyślałam riposty, które wybawiały mnie z opresji albo pozwalały wyjść ze sporu bez szwanku. Te merytoryczne – precyzyjne i mordercze – i te emocjonalne – błyskotliwe i kończące rozmowę bezlitosną puentą. Nie jestem jedną z tych sprytnych osóbek w stylu F-16, z refleksem psów gończych, dlatego mój podziw dla takich osób jest nieograniczony. Czytając powieści, podziwiam przebiegłość bohaterek i bohaterów, którzy w momencie emocjonalnego kolapsu, upokorzenia, rozstania, potrafią jeśli nie zwyciężyć (językowo rzecz biorąc), to przynajmniej pozostawić po sobie coś ładnego. A dobrze przegrać nie jest łatwo. Filmy to pomarańczowe czarne skrzynki pełne zdań wypowiedzianych na moment przed śmiercią. Linijki wykrzyczane w powietrzu, w kosmosie albo na Ziemi: kamera filmuje postać nieco z góry, ktoś – przyjaciel lub partnerka – unosi lekko głowę bohatera i pochyla się nad nim. A wtedy tamten, stękając, czasem plując krwią i kaszląc, ale nadal ze lśniącymi, pięknymi oczami – zdobywa się na tę ostatnią linijkę, popis scenarzystów. Bez zestawu bon motów nie wyobrażamy sobie przecież choćby Bonda, który jest wyposażony nie tylko w szpiegowskie fetysze, ale również w te wszystkie zdania, które w odpowiednim momencie wysuwają się jak nóż z rękawa (i potrafią zadać równie ostry cios). „Casablancę” można by całą przepisać do wiersza (wielu tak zrobiło). Bogart bywał niezłym poetą i w ogóle trzeba przyznać, że w kinie pistolet stoi w parze z dobrą linijką. Woody Allen umiejętnie wykorzystał topos gangusa obdarzonego literackim słuchem w znanej komedii „Strzały na Broadwayu” (1994): oto grany przez Chazza Palminteriego gangster Cheech znajduje się przypadkiem w teatrze podczas prac nad spektaklem. Gdy wydaje się, że wszystko stracone, kompromisy zżarły sztukę, sponsor wepchnął do spektaklu beztalencie, główny aktor nie może się skupić na roli przez ataki bulimii, a atmosfera podczas prób jest fatalna – z pomocą przychodzi ów gangster. Cheech, który obserwuje próby z tylnych rzędów widowni, nie wytrzymuje i zaczyna wygłaszać uwagi. Zaskakująco sensowne. Kiedy grany przez Johna Cusacka reżyser orientuje się, że ma do czynienia z człowiekiem utalentowanym, koryguje scenariusz i z wdzięcznością przyjmuje uwagi gangstera. Postać Cheecha jest satyryczna – to nawiązanie do bohaterów kina akcji, obdarzonych (dzięki scenarzystom) słuchem literackim. Bo przecież to on pozwala Tomowi Cruise’owi, Melowi Gibsonowi, George’owi Clooneyowi, Evie Green, Angelinie Jolie wypowiadać pomysłowe, dowcipne teksty. Czym byłyby wczesne lata 90. bez Pasikowskiego i Lindy? Teraz brzmią poza wszystkim szowinistycznie i kiczowato, ale nadal nie wszystkie. Wiadomo, dziś chętniej przyznamy się do bojowo-sentymentalnych powiedzonek Clinta Eastwooda. No i co tu robią ci wszyscy panowie? Cóż, wygląda na to, że częściej umierali albo przynajmniej najbardziej zależało im na pokazaniu, że prawdziwy mężczyzna umie dobrze kończyć. Ale tu już przechodzimy do polityki, gdzie jest znacznie mniej językowej finezji, dlatego spójrzmy jeszcze na koniec w stronę hollywoodzkich miłości. Komedie romantyczne – podobnie jak kino gangsterskie – to elementarze atrakcyjnych ripost i pomysłowych wypowiedzi, z jednej strony lekkich, z drugiej – niosących stosowny ciężar egzystencjalny. Wystarczy sobie przypomnieć „Notting Hill” lub (cudowny) „Dzień świstaka”. Łatwiej nam zapamiętać linijkę podaną z urokiem przez Julię Roberts, Billa Murraya czy Hugh Granta, niż to, co powiedział jakiś Thor czy gnom. Ale w nierealistycznym kinie gatunkowym też mówi się wzniośle, lirycznie, dowcipnie i przede wszystkim szybko. Mnie trafne odpowiedzi udaje się wymyślić zwykle po fakcie, najczęściej pod prysznicem. I czasem chciałabym wybiec z mokrą głową, odnaleźć przeciwnika i wyłożyć mu coś jasno, logicznie albo zwyczajnie obrzucić go wiązankami, ale żeby były wyjątkowe, dziwaczne, wspaniałe. Inaczej zostaje Tuwim i jego słynne odgryzienie się „endekowi, co nań szczekał”: „Próżnoś repliki się spodziewał. / Nie dam ci prztyczka ani klapsa. / Nie powiem nawet pies cię jebał, / bo to mezalians byłby dla psa”. I nagle poczułam się jak Tadeusz Konwicki, który, mówiąc coś, zreflektował się i zrobił mały metakomentarz: „Kogoś zacytowałem – powiedział. – Zacytowałem starych ludzi”.   Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety