Dzidzia Piernik-Mikke

Prawie nigdy nie korzystam w powieściach z cudzych przygód, nawet jeśli są wyjątkowo piękne lub straszne. Materia fabuły różni się zasadniczo od materii życia. “Jak opowiem ci swoją historię, będziesz miała gotową książkę”, mówią ludzie, a moja pisarska świadomość pokazuje im wtedy gest Kozakiewicza. Gdy pewna kobieta opowiedziała mi, jak to w ciągu jednego dnia straciła męża i kochanka, a oba pogrzeby odbyły się tego samego dnia, tak że biedaczka spóźniła się na pochówek ślubnego małżonka, i w dodatku na pogrzebie męża poznała miłość swego dalszego życia, oparłam się sile jej wyrazu i odesłałam wybrankę losu z tą opowieścią do… Mniejsza o to, do kogo. Tak też i nie zwykłam pisywać felietonów interwencyjnych, choć zdarza się dość często, że ludzie proszą mnie, bym napisała coś w jakiejś, ich zdaniem, ważnej sprawie. Czasami mówią wręcz: “Musisz o tym napisać”, a ja wiem, że nic nie muszę, nawet jeśli sprawa jest po stokroć słuszna, im słuszniejsza zresztą, tym mniejsza szansa na to, by się nią zająć, bo felieton jest formą, która nie znosi jedynie słusznych spraw. Tym razem jednak jest inaczej, nikt mnie nie prosił, przeciwnie, uważano, że to nic nie da, a ja uważam, że muszę. Zatelefonował do mnie pewien profesor i odczytał mi notatkę następującej treści: “Transmitowanie mistrzostw pływackich beznogich ma dokładnie tyle samo sensu, co transmitowanie mistrzostw świata idiotów w szachach. Oczywiście: też byłyby w nich osobne kategorie dla kretynów, idiotów, imbecyli i głuptaków pospolitych”. Telefonujący zastanawiał się w gronie przyjaciół, co z tym fantem zrobić. Czy wytoczyć proces, czy napisać list protestacyjny? Notatka jako cytat zamieszczona została w “Przeglądzie”, którego profesor jest czytelnikiem. Tak się składa, że mój kolega profesor jest niepełnosprawny, więc go jasna krew podwójnie zalała i trudno się dziwić, bo okrucieństwo psychopaty nie jest tym, co niepełnosprawni lubią najbardziej. Pal sześć jakiegoś prymitywa rechoczącego na widok dzieci z Downem, po swojemu grających w warcaby, niech Bóg wybaczy ciekawskiej kobiecie, co koniecznie chce się dowiedzieć, “jak doszło do tego, że skórę twarzy ma pan taką poparzoną”, niech diabli porwą czarny humor w kabarecie na temat ślepych i głuchych w Sejmie, lecz przytoczone wyżej zdanie jest jedną z najbardziej odrażających rzeczy, jakie zdarzyło mi się usłyszeć z ust polityka, biorąc nawet pod uwagę niedawną kampanię wyborczą. Kaleka, jak dawniej mówiono, nie jest, oczywiście, świętą krową, jeśli jest paskudny, można mu to w nos powiedzieć, bo jest człowiekiem normalnym. Natomiast walenie na odlew w wielką grupę ludzi za to tylko, że chcą tak jak wszyscy uprawiać sport, walczyć na olimpiadach i pokazać innym, czego się nauczyli, otóż mówienie o tym w taki sposób, jak zrobił to Janusz Korwin-Mikke, bowiem on to powiedział, jest niegodziwością. Ludzie niepełnosprawni, tak jak wszyscy inni w globalnej wiosce, mają prawo pokazać swe dokonania w telewizji. Jeżeli komuś to nie odpowiada, może ich nie oglądać. Polityczna poprawność jest w naszym kraju maltretowana przez wielu polityków i niektóre, nawet szacowne media, jak osesek mający zwyrodniałych rodzicieli. Tego rodzaju wypowiedzi przełyka się więc łatwo jak kluski z masłem. Może więc dobrze, że “Przegląd” przedrukował ten wstrętny passus, uświadomi on czytelnikom, jak wstrętna jest społeczna niewrażliwość. Należę do Fundacji Jolanty Kwaśniewskiej “Porozumienie bez barier”, mam więc niejakie pojęcie o tym, ile jest do zrobienia w sprawie tych barier przełamania. Dlatego czuję się osobiście dotknięta i upokorzona tym wystąpieniem, jest mi wstyd, że w europejskim kraju polityk, choćby nawet z marginesu, może bezkarnie mówić w taki sposób o współobywatelach. Sam Janusz Korwin-Mikke zrobi wszystko, by o nim mówiono i pokazywano go, póki robi z siebie pajaca, jest OK, ale teraz posunął się o jeden most za daleko. Obraził ludzi, których jedyną winą jest, że los nie oszczędził im cierpień, a oni miast się załamać, pływają, choć nie mają nóg. Korwin-Mikke zawsze był enfant terrible areny politycznej. Mój mąż twierdzi, że strasznym dzieciakiem był i takim pozostał. Zaczynał błyskotliwie, przyznaję, że go lubiłam, inteligentny, zabawny, ale dziecko, jak to dziecko, na ogół rośnie. Tak i on urósł, lecz nie dojrzał. Zaś niedojrzałe enfant terrible staje się z roku na rok coraz bardziej upierdliwą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 45/2000

Kategorie: Felietony