Rano zostaliśmy wypędzeni na ul. Przyokopową i ustawieni do rozstrzelania Co roku 1 sierpnia, w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, przed moimi oczami przesuwają się kadry z dzieciństwa. Przeżycia z tego czasu bez wątpienia wpłynęły na moje życie. Urodziłem się w Warszawie 12 października 1939 r., tuż po podbiciu przez hitlerowskie Niemcy II Rzeczypospolitej i rozpoczęciu okupacji ok. 50% jej terytorium z prawie 25 mln mieszkańców. Druga połowa ziem polskich wraz z ok. 10 mln ludności zamieszkującej tzw. Kresy Wschodnie, Polaków, Żydów, Ukraińców i Białorusinów, znalazła się po agresji Armii Czerwonej 17 września 1939 r. pod okupacją ZSRR. Nie potrafię przywołać zbyt wielu szczegółów mojego dzieciństwa sprzed 1 sierpnia 1944 r., choć wydaje mi się, że pozostały w mojej pamięci strzępki obrazu pogrzebu ojca, który zmarł 3 sierpnia 1943 r. i został pochowany na cmentarzu katolickim na Woli. Od urodzenia mieszkałem w tej dzielnicy razem z rodzicami, Marianną i Janem, oraz przyrodnim rodzeństwem, Krystyną i Zbigniewem, przy ul. Przyokopowej 9, wówczas biednej i zaniedbanej, a dzisiaj zabudowanej gmachami biur i banków, oddalonej o ok. 150 m od Muzeum Powstania Warszawskiego. Skazani na rozstrzelanie Życie w okupowanej i dotkniętej represjami stolicy było niebezpieczne, głodne i chłodne. Ale Warszawa i jej mieszkańcy nie poddawali się, mimo że łapanki, wywózki do obozów zagłady, rozstrzeliwania na ulicach zarówno członków ruchu oporu, jak i cywilów paraliżowały codzienną egzystencję. Nie gasły jednak duch nadziei i wiara w klęskę nazistów. Pamiętam jedno wydarzenie, które mogło zakończyć się dla mnie i mojej matki tragicznie. Bombardowania niemieckich miast przez lotnictwo alianckie i klęski wojsk hitlerowskich na froncie wschodnim wywoływały wzrost optymizmu umęczonej ludności Warszawy. Podczas jazdy tramwajem zacząłem – ku przerażeniu mojej matki – recytować tekst piosenki śpiewanej na ulicach: „Berlin się pali, Hamburg się pali, Hitler z Göringiem powariowali”. Na szczęście był to wagon tylko dla Polaków, choć czasami podróżowali nim agenci i folksdojcze. Na najbliższym przystanku wysiedliśmy z tramwaju, a ja dostałem za swoje, chociaż mając cztery i pół roku, nie bardzo wiedziałem za co. Nic nie pamiętam z 1 sierpnia 1944 r., dnia, w którym rozpoczęły się walki. Dokładnie natomiast zapisane mam w pamięci wydarzenia z 9 sierpnia. Rano wszyscy lokatorzy drewnianego domu, w którym mieszkaliśmy, oraz ludzie z pobliskich budynków zostali wypędzeni na ul. Przyokopową i ustawieni przed czołgami i wozami pancernymi do rozstrzelania. Na chodniku żołnierze niemieccy z brygady SS Oskara Dirlewangera, a także najemnicy z Łotwy, Ukraińcy i Rosjanie z oddziałów SS RONA (Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej) dowodzeni przez Bronisława Kamińskiego celowali do nas z karabinów maszynowych. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mi grozi, wypytywałem mamę i siostrę, co robią żołnierze. Z pewnością zostalibyśmy zamordowani, gdyby nie atak powstańców i skuteczne ostrzelanie przez nich naszych niedoszłych morderców. Dzisiaj wiem, że był to prawdopodobnie jedyny przypadek na Woli uratowania kobiet i dzieci od masowej egzekucji. W tym robotniczym rejonie Warszawy od 3 do 12 sierpnia zabito ok. 60 tys. osób, a gen. Georg-Hans Reinhardt (1887-1963) skarżył się, że brakuje mu amunicji do rozstrzeliwania ludności. Wprawdzie inny generał, Erich von dem Bach-Zelewski, który dowodził siłami niemieckimi, 12 sierpnia zabronił rozstrzeliwania wziętych do niewoli, zwłaszcza kobiet i dzieci, lecz egzekucje mężczyzn trwały jeszcze długo, niemal do kapitulacji powstania 3 października 1944 r. Cudem uratowani przed egzekucją zostaliśmy skierowani pod brutalną strażą rozbestwionych żołnierzy na targowisko zwane Zieleniakiem na Ochocie. Ostatnim obrazem zapamiętanym z ul. Przyokopowej jest pożar drewnianego domu po wrzuceniu do jego wnętrza granatu. Kolumna jeńców, wyłącznie kobiet i dzieci, prawie bez bagażu i zapasów żywności, została popędzona, o czym przypomniałem sobie po latach, ulicami Towarową, a następnie Grójecką. Kiedy w latach 1954-1958 byłem uczniem liceum im. Hugona Kołłątaja przy ul. Grójeckiej 93 i codziennie jeździłem do szkoły, nie mogłem odtworzyć obrazu tej ulicy z 9 sierpnia 1944 r., chociaż wiedziałem, że znam ją płonącą, zdewastowaną, z powybijanymi oknami budynków. Udało mi się ją rozpoznać dopiero w czasie studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Kiedy dotarliśmy na Zieleniak, nie był on już targowiskiem, lecz obozowiskiem zrozpaczonych kobiet i dzieci, miejscem rabunków, gwałtów i morderstw. Spędziliśmy tam z mamą i siostrą koszmarną noc i następnego dnia głodni, zmęczeni i spragnieni zostaliśmy popędzeni do Pruszkowa, gdzie kilka
Tagi:
Adam Koseski









