Dziecko Rozbratu

Dziecko Rozbratu

Kariera Jerzego Budzyna rozpoczęła się, gdy jego polityczne talenty dostrzegł Włodzimierz Czarzasty Cała Polska usłyszała o Jerzym Budzynie, gdy ten za pośrednictwem mediów zapytał, gdzie są pieniądze ze sprzedaży siedziby Rady Krajowej SLD, czyli tzw. Rozbratu. Odbiorca nieobserwujący z bliska stołecznej polityki mógłby przyklasnąć: oto ideowy przedstawiciel dołów partyjnych domaga się od władz centralnych elementarnej przejrzystości finansowej! W tej konwencji utrzymany był tekst Bronisława Tumiłowicza „Zawieszony za pytanie” („Przegląd” nr 46). Dla uważnych obserwatorów polityki na warszawskim poziomie lokalnym Budzyn nie jest postacią anonimową. I bynajmniej nie kojarzy się z ideowością ani z bezinteresownością w działaniu. Człowiek Czarzastego Jerzy Budzyn, zawieszony obecnie przez Zarząd Krajowy SLD wiceprzewodniczący Rady Warszawskiej i przewodniczący rady SLD w Śródmieściu, to gracz. Nie jest to jednak określenie ścisłe. W popularnej powieści „Gra o tron” George’a R.R. Martina uczestnicy tytułowej gry dzieleni są na graczy i na pionki. Budzyn zalicza się do tej drugiej kategorii. Graczem, który kontroluje jego ruchy, jest Włodzimierz Czarzasty, szef Stowarzyszenia Ordynacka i kolega partyjny ze śródmiejskiego Sojuszu. – Budzyn nie robi nic bez wyraźnego polecenia ze strony Czarzastego. To nie tyle jego prawa ręka, ile zbrojne ramię – mówi jeden z polityków warszawskiego SLD. I rzeczywiście, gdy Czarzasty był sojusznikiem Napieralskiego, Budzyn wychwalał umiejętności polityczne przewodniczącego. Gdy Napieralski nie wpuścił szefa Ordynackiej na listy SLD, ten stał się pierwszym krytykiem lidera. Stąd pytanie o pieniądze za Rozbrat, które odbiło się echem w całej politycznej Polsce. – Czarzasty w czasie kampanii poprzysiągł Napieralskiemu zemstę. Swój plan zaczął realizować rękoma Budzyna jeszcze pod koniec kampanii wyborczej – analizuje polityk warszawskiego SLD. Sytuacja nie jest nowa. Gdy w 2005 r. na start Czarzastego do Sejmu nie zgodził się Wojciech Olejniczak, to na nim Czarzasty chciał wówczas się zemścić. Był zresztą dość skuteczny w swoich staraniach. Z tego właśnie powodu Budzyn i śródmiejski Sojusz przez wiele miesięcy podważali decyzje poszczególnych ciał statutowych SLD o poparciu Olejniczaka w wyborach na urząd prezydenta Warszawy. Na łamach stołecznego dodatku „Gazety Wyborczej” kilka razy w miesiącu mogliśmy przeczytać głosy krytykujące tę decyzję. Krytykował Budzyn. Pod nazwiskiem lub anonimowo. Rozgrywał Czarzasty. Wówczas stronnik Napieralskiego. W rezultacie wyborcy lewicy odbierali komunikat, że ich partia jest skłócona, a kompetencje kandydata na fotel prezydencki są podważane. Dodajmy, że żadna warszawska struktura partyjna nie pozwoliła sobie na taki akt sabotażu. W poważnych partiach politycznych dyskusję prowadzi się podczas spotkań partyjnych. Budzyn toczył ją na łamach „Gazety Stołecznej” (dodajmy, niezbyt przychylnej SLD). I nikt – wbrew temu, co pisze Tumiłowicz – żadnych słów w usta Budzyna nie wkładał. Proceder trwał zbyt długo, aby można go było tłumaczyć perfidną przebiegłością dziennikarzy, którzy miesiącami, ba, latami manipulowali naiwnym Budzynem. Efekt był taki, że po wyborach samorządowych lewica wypadła z koalicji rządzącej stolicą. Nie był to pierwszy raz, gdy robiono takie podchody. Wcześniej śródmiejscy działacze SLD przećwiczyli tę taktykę, zwalczając LiD czy krytykując na łamach prasy poczynania każdej Rady Warszawskiej SLD, której nie kontrolowali. Cytując tekst Tumiłowicza, „co organizacja, to obyczaj”. Napompowane koła Sami byli przekonani o swojej potędze. Jakościowej i ilościowej. Do struktur śródmiejskiego Sojuszu rzeczywiście należy wielu byłych ministrów. Ba, są i premierzy. Znamienny jest jednak przykład Włodzimierza Cimoszewicza. Niby do SLD w Śródmieściu należy, jego aktywność na zebraniach koła czy posiedzeniach rady dzielnicowej jest jednak zerowa. Rozwiązanie „zarządu macierzystej komórki partyjnej” raczej nie spędza mu snu z powiek. Z ilościową potęgą również jest kłopot. Budzyn mówił swego czasu w mediach o tysiącu członków. Słychać było przechwałki o największej strukturze SLD w Polsce. Dzisiaj działacze spuścili z tonu i mówią skromnie o największej strukturze w stolicy oraz 800 członkach – tę liczbę powtarza również Bronisław Tumiłowicz. Problem polega na tym, że aż tylu nikt w jednym miejscu i czasie nie widział. Zresztą przed ostatnimi wyborami tych 800 członków pod listą kandydatów do Sejmu zebrało… 656 podpisów. Zarzuty pod adresem ekipy Budzyna o pompowanie kół pojawiają się od kilku lat. Do tej pory nikt nie był

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 47/2011

Kategorie: Kraj