Z eldorado do piekła

Z eldorado do piekła

Löcknitz długo było przykładem integracji Polaków z Niemcami. Czy nagle stało się gniazdem neofaszystów? Korespondencja z Berlina Wie gehen zu Aphoteke? Jak dojść do apteki? – pyta łamanym niemieckim rudowłosa kobieta w średnim wieku. – Skręcić na Chaussestrasse i prosto, w tym dużym budynku – tłumaczy młoda Niemka cierpliwie i wyraźnie. Podchodzi jeszcze do skrzyżowania i pokazuje dom w oddali. Löcknitz, trzytysięczne miasteczko w Meklemburgii. Tablice na głównej ulicy kierują w jedną stronę do Berlina, w drugą do Szczecina. Dzieci przed szkołą każdemu mówią: Guten Tag. Rowerzystka hamuje przed przechodniem, który nieopatrznie zszedł z chodnika. Uśmiecha się przyjaźnie, kiedy on przeprasza. W samym centrum pomnik człowieka z kotem. „Tom” – ktoś napisał na figurze mężczyzny. To pozornie idylliczne miejsce stało się od niedawna w Polsce sławne. Tylko że sława ta mieszkańców nie cieszy. – Prasa? A dajcie nam wreszcie spokój – starszy pan na ulicy przestaje być przyjazny. Bo media pytają ciągle tylko o zniszczone polskie samochody i neonazistów. Od 13 stycznia Löcknitz przeżywa najazd mediów. – Trzy telewizje, radio, dwie gazety – wylicza burmistrz Lothar Meistring. Jego biuro znajduje się w małym budynku obok kościoła, przy wyjeździe w kierunku Berlina. Pod drzwiami gabinetu ustawiały się kolejki. – Wszyscy z Polski. Teraz pojawiają się dziennikarze niemieccy. Trudno się dziwić, że ludzie mają tego dosyć. W głosie burmistrza pojawia się cień wyrzutu. Jego funkcja jest honorowa. Od lat stara się z Löcknitz stworzyć sztandarowy przykład integracji przygranicznej. – A teraz zredukowano nas do neonazistów. Media przyjeżdżały do Löcknitz i wcześniej. Relacje z miasta ukazywały zadowolonych ludzi i roztaczały przed Polakami wspaniałe perspektywy. – Jeszcze w grudniu TVN pokazała reportaż, mówili, jakie tanie tu mieszkania i jaki zasiłki można dostać. Istne eldorado! – Magda Miszuk, mieszkanka Löcknitz, podnosi zdenerwowana głos. Uważa, że podobne reportaże przyczyniły się do ostatnich nieporozumień w jej mieście. Magda i jej mąż Grzegorz mieszkają na Strasse der Republik półtora roku. Typowa historia – w Szczecinie mieszkali z trójką synów u rodziców. Kiedy już prawie kupili własne mieszkanie, ceny poszybowały w górę, wyjaśniają. Na czynsz nie było ich stać. Z artykułu w „Gazecie Wyborczej” dowiedzieli się o tańszych lokalach po niemieckiej stronie. Tak trafili do Löcknitz, 18 km od Szczecina. – Spokojnie było, inaczej niż w takim molochu jak Szczecin. Obok, przy Abendstrasse, mieszka Krzysztof Potocki, nietypowy przypadek. Do Löcknitz sprowadził się już w 2002 r., ale nie z Polski, tylko z południowych Niemiec, gdzie spędził ponad 20 lat. Chciał być bliżej kraju. W mieście był pierwszym Polakiem. – Byłem taką egzotyczną atrakcją – wspomina. – Ale przyjaźnie przyjętą. Pracował przy remontach, potem otworzył wędzarnię ryb. Osiedla na Strasse der Republik i Abendstrasse to typowe blokowiska, niepasujące do atmosfery małego, prowincjonalnego miasteczka: kilkupiętrowe domy o paru klatkach. Miniatura osiedli z przemysłowych miast. Tu mieszka większość z ponad 200 Polaków w Löcknitz. Zajęli mieszkania po Niemcach, którzy po zjednoczeniu zaczęli wyjeżdżać na Zachód. Jeszcze w 2004 r. blisko 30% lokali w blokach stało pustych, teraz jest ich tylko 3%. Miasto przestało się kurczyć. Powstał nowy dyskont, w piekarni w centrum handlowym pojawili się nowi klienci. – Coraz częściej przychodzą, kiedyś kupowali chyba po polskiej stronie – ekspedientka w Randow-Passage, jedynym centrum handlowym w mieście, jest rozmowna. – Po łamanym niemieckim ich poznaję – wyjaśnia. Peszy ją pytanie o zniszczone samochody. – To świństwo było. Nikt z tutejszych nie mógł tego zrobić – przekonuje. – Jakieś łobuzy. Kilkadziesiąt samochodów stoi na parkingu przed blokowiskami, same niemieckie tablice. Dopiero wieczorami pojawiają się wśród nich auta z polską rejestracją, głównie zachodniopomorską. Ich właściciele wracają do domów w Löcknitz z pracy po polskiej stronie. – W nocy zadzwonił policjant. Spytał o samochód. Bo polskie samochody, tak powiedział, ktoś pouszkadzał – przypomina sobie Grzegorz Miszuk. – Wybita szyba, oderwana wycieraczka – pokazuje zdjęcie. Miszuk, postawny grafik komputerowy, zachowuje spokój.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2008, 2008

Kategorie: Świat