Obserwuję, jak histerycznie reagujemy na narastające napięcie pomiędzy zwolennikami obozów politycznych. Zdumiewa łatwość, z jaką liberałowie wołają, że zawiedli się na własnym rządzie, śmiertelnie obrażeni grożą, że nie pójdą na wybory, rezygnują z prenumeraty „Gazety Wyborczej”. A przecież wiemy, że Duda przeszkadza, a wymiar sprawiedliwości zatruty. Rząd koalicyjny to nieuniknione tarcia, potknięcia i opóźnienia. Nigdzie nie ma partii politycznej bez wad. Nasza bliska znajoma nie będzie głosować na Trzaskowskiego, bo na jej osiedlu w złym miejscu postawili słupki, zabierając część parkingu. Gdzie indziej zdarzył się nepotyzm, nie uwzględniono wyników konkursu na dyrektora placówki kulturalnej. Jasne, trzeba przeciw temu protestować, ale nie wylewać koalicji z kąpielą.
Spotykam B. Ceniona pisarka, a nikt nie chce wydać jej nowej powieści. To też znak czasu. Między słowami nieśmiało ujawnia, że jest pisówką. Zwierza się szeptem, jak z żenującej choroby. Mówię później o tym komuś na ucho, jak stara plotkara: poparz, jaka sensacja, ma wstydliwą chorobę.
Ludzie, którzy nie radzą sobie ekonomicznie, widzą świat z innej perspektywy. Przytoczę komentarz z internetu, jeden z wielu w tym stylu: „Drożyzna straszliwa, obszary nędzy się powiększają, obcy nas zalewają, czynsze w górę, prąd, gaz, paliwa w górę, daniny, podatki, opłaty, haracze, podwyżki, państwo niewydolne, bo służba zdrowia leży, bezpiecznie to było za PRL









