Energia świadomego ruchu

Energia świadomego ruchu

To, czego uczą wschodnie sztuki walki, to przede wszystkim słuchać, wyczuć, umiejętnie sterować, nie narzucając siłą własnego zdania Jan Gliński – magister inżynier elektroniki, doktor nauk fizycznych, z przeszło 30-letnim doświadczeniem w sektorze zaawansowanych technologii. Pracował na wysokich stanowiskach zarządczych w międzynarodowych koncernach, takich jak Nortel, Hitachi, Alcatel, w Europie, Azji i w Ameryce Północnej, z bezpośrednią odpowiedzialnością za biznes do ponad 1 mld euro. W 2008 r. założył w Singapurze firmę doradczą Missions & Ventures. Jednocześnie od 40 lat jest adeptem dalekowschodnich sztuk walki – traktuje je nie tylko jako hobby, ale i sposób na życie. Od wielu lat z powodzeniem funkcjonuje pan w międzynarodowym biznesie, pracując w różnych krajach, także odległych od naszego kręgu kulturowego, jak Japonia, Indonezja czy Singapur. Jak to się zaczęło i ile było w tym świadomej strategii, a ile przypadku? – Po doktoracie na Politechnice Gdańskiej wyjechałem na stypendium Fulbrighta do Nowego Jorku, a tam zastał mnie stan wojenny. Trudno było w takiej sytuacji o jakąś przemyślaną strategię, ale nowe okoliczności wymusiły korektę planów i kiedy pojawiła się możliwość pracy w Northern Telecom w Kanadzie, chętnie skorzystałem z propozycji. Jak ukształtowało pana to doświadczenie zawodowe? – W siedzibie firmy w Ottawie pracowało wtedy ok. 3 tys. osób, ponad 100 narodowości i języków. W zespole, którym kierowałem, była tylko jedna osoba urodzona w Kanadzie, reszta pochodziła z Europy, Ameryki Południowej i w dużej części z Azji, głównie z Chin i Indii. Potrzebowałem półtora roku, aby z takiej mozaiki kulturowej i mieszanki silnych indywidualności, nie zacierając różnic, stworzyć zgrany zespół. Nic nie zastąpi uczucia satysfakcji, gdy w grupie nieznających się wcześniej ludzi wytwarza się jakiś rodzaj konstruktywnej energii. A wtedy nie ma rzeczy niemożliwych. Z pewnością pojawiały się jakieś trudności w zarządzaniu w tak wielokulturowym środowisku. – Konieczność efektywnego komunikowania dość szybko uświadomiła mi, jak ważna jest precyzja wypowiedzi, a jeszcze ważniejsze to, jak możemy być odbierani przez drugą stronę. Z pozoru jasny przekaz kierowany do osoby z innej kultury dla niej wcale nie musiał być takim, ponieważ posługiwała się innymi kodami. Warto było więc powtórzyć pytanie z innej perspektywy i poprosić o przełożenie go na własny język. Ten moment konwersacji służył także budowaniu lepszych relacji. Mechaniczne przenoszenie pewnych wzorców kulturowych do obcego środowiska niesie wiele niebezpieczeństw. Nic tu nie zastąpi praktyki i własnych doświadczeń, nie tylko tych pozytywnych. A kiedy narodził się pomysł podjęcia pracy w Japonii? – Miałem szczęście, bo przypadkowe spotkanie w latach 80. z jednym z dyrektorów Hitachi zaowocowało zaproszeniem mnie do pracy w centrali koncernu w Tokio. Mimo że wcześniej bywałem służbowo w Japonii, dopiero ten pobyt unaocznił mi, jak wielkie piętno wycisnęła ta stara i bogata kultura na wszelkich aspektach współczesnego życia, włączając biznes zaawansowanych technologii. Gdy po paru latach opuszczałem Japonię, dostałem pamiątkowy rulon z wykaligrafowanymi słowami założyciela firmy Odairy-sana: „Ponieważ żyjemy tylko 100 lat, powinniśmy myśleć 1000 lat naprzód”. Ta myśl była dobrą ilustracją dystansu do zachodniej kultury biznesowej, zwłaszcza amerykańskiej, gdzie myślenie o przyszłości zamykało się w perspektywie następnego kwartału. Ameryka niewiele się pod tym względem zmieniła, Japonia zaś do niej się zbliżyła. Cóż, globalizacja. Przyjrzenie się Japończykom, a może nawet próba poznania tajemnicy ich sukcesu z pewnością były taką lekcją, którą chciał pan dobrze odrobić. – Dziś pierwsze strony gazet zajmują Chiny, ale wtedy wszyscy interesowali się japońskim sposobem podboju świata. Przeniesienie z północnoamerykańskiego środowiska biznesowego do analogicznego japońskiego pozwoliło mi zaobserwować, jak Japonia funkcjonuje. To, co od razu uderzało, a jednocześnie pokazywało, skąd brał się sukces tego kraju, to kultura pracy, niezwykłe przywiązanie do robienia czegokolwiek najlepiej, jak tylko się umie, bez względu na stanowisko. Poznałem np. menedżera z tytułem doktora, który od czterech lat rozpracowywał metalizowanie otworu w płytce obwodu drukowanego! Był dumny, że swoje zadanie wykonywał perfekcyjnie, nie szczędząc czasu ani wysiłku. W Stanach, a pewnie i u nas, trudno byłoby znaleźć choćby stażystę, który chciałby zajmować się czymś takim nawet przez kilka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2015, 2015

Kategorie: Obserwacje