Rejs postpandemiczny

Rejs postpandemiczny

Tydzień na Adriatyku to ani dużo, ani mało, w sam raz, aby odciąć się od koronawieści Korespondencja z Chorwacji Popłynąć przez Adriatyk i umrzeć? Nie, raczej odciąć się od koronawirusa, którego nadal wokół pełno. Zwłaszcza gdy człowiek non stop siedzi przed telewizorem albo komputerem i jest bombardowany koronawieściami. Na początku śledziliśmy wiadomości, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. Puszczą, nie puszczą, wystarczy zrobić test antygenowy czy będą wymagać PCR? A co po powrocie – kwarantanna czy dadzą nam spokój? Wykupić dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne, a może poprzestać na karcie EKUZ? Przecież i tak będziemy na morzu, do lekarza daleko. Towarzystwo ubezpieczeniowe zapewnia nawet powrót do domu w razie czego. Ale polisę otrzymujemy dzień przed wyjazdem, ponieważ nie chcą ryzykować. Strona chorwacka zażądała testu antygenowego. Dobrze, że nie znacznie droższego testu PCR. Wszyscy na szczęście mają wyniki negatywne. Pusty Dubrownik Udało się. W Dubrowniku chodzą już bez maseczek, ale nadal obowiązują one w samochodach, środkach transportu miejskiego i sklepach. Nigdy nie byłam w tym mieście, znam je tylko z widokówek i programów Makłowicza, jest rzeczywiście piękne. Jednak centrum – Stari Grad – wydaje mi się dziwne. Wszystkie filmy na YouTubie pokazują zatłoczony Stradun, czyli główną ulicę, teraz nie ma tam ludzi. Wymarłe miasto. Nawet mur obronny świeci pustkami, a zwykle przecież jest oblężony; można wejść za friko, bo w kasie nikogo nie ma. Mieszkamy u Mladynki, serdecznej Chorwatki, która lubi Polaków, ma nawet polskie książki. Płacimy za nocleg 90 zł dziennie. Jest nas ośmioro śmiałków, miłośników żeglarstwa, w tym prawdziwy spec – kapitan Janis (na co dzień Janusz), bo reszta, może poza Baśką, która w młodości trochę pływała na omegach, dopiero uczy się sztuki prowadzenia łodzi. W sobotę jedziemy do mariny, gdzie czeka zamówiony katamaran. Jeszcze nie jest gotowy, ciągle działa ekipa sprzątająca. Zatrzymujemy się na obiad w portowej knajpie, obok jest Konsum, chorwacki market, gdzie robimy zakupy. Noc spędzamy już w kajutach, a rano wypływamy. Jest 15 maja. Na brak ofert wypożyczenia katamaranu lub jachtu w Chorwacji nie można narzekać. Stoją – do wyboru, do koloru – od niewielkich jachtów z dawnej epoki po supermaszyny z urządzeniami do odsalania morskiej wody. Nasz katamaran jest średniej klasy, ale nowy – z 2020 r. Zamówiliśmy go jeszcze przed pandemią. Za wynajęcie zapłaciliśmy po 1,8 tys. zł od osoby, po 500 zł wyszło na wyżywienie i opłaty jachtowe, tj. benzynę, prąd i koszt postoju w porcie, 800 zł każdy wydał na samolot. Razem z pobytem w Dubrowniku wychodzi nieco ponad 3 tys. zł. To chyba nie tak wiele za tydzień żeglarskich przygód na Adriatyku. Dodajmy do tego jeszcze 200 zł na badania antycovidowe. Wachta Plan jest taki: mamy płynąć tam, gdzie jest dobry, ale nie za silny wiatr i nie pada. Jesteśmy w Dalmacji, więc ją sobie zwiedzimy, mamy do wyboru ponad 1,2 tys. wysp, skupimy się na tych południowych, ale które konkretnie to będą, zdecyduje kapitan. Najpierw zabiera nas do kokpitu i tam omawiamy zasady pływania, a przy okazji Janis przypomina nam, dlaczego żaglowiec się przemieszcza. Że na wiatr chodzi, niby wiemy, ale kiedy jest to bajdewind, a w którym momencie trzeba dokonać zwrotu przez rufę, to już niekoniecznie. Jesteśmy początkowo przytłoczeni wiedzą, nadmiarem nazw i myli nam się szot z fokiem, ale nad wszystkim czuwa szef i z tego, co nam opowiada, jest w stanie sam poprowadzić łódź. Najbardziej niebezpieczne jest to, podkreśla Janis, że łódź może wpaść w szkwał. I owszem, zdarzyło nam się to na samym początku, w Šipanskiej Luce na wyspie Šipan w Archipelagu Elafickim, czyli w pierwszym porcie, do którego zawinęliśmy, jeszcze niewiele wtedy umiejąc. Tylko dzięki manewrom kapitana uniknęliśmy kolizji z nabrzeżem. Ostatecznie stanęliśmy na bojce, Janis stwierdził, że jest za płytko, by cumować przy pomoście. Woda w zatoczce nie przypominała widokówkowego szmaragdu w Dubrowniku. Chociaż do zachodu słońca pozostawało kilka godzin, odpychała swoimi czeluściami i temperaturą. A jednak dwoje z nas postanowiło wejść do niej, by przeprawić się na drugi brzeg, gdzie w miejscowym sklepiku planowaliśmy zakupić wino, podczas gdy koledzy będący na wachcie robili pierwszą wspólną kolację – smażyli sznycle z kurczaka. Niestety, nie była

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2021, 27/2021

Kategorie: Obserwacje