Na łasce dzikiej dżungli

Na łasce dzikiej dżungli

Nawet martwa ryba może być groźna

Korespondencja z Amazonii

Mój umysł trzeźwieje na krótką chwilę, kiedy przez okno rozlatującego się autobusu dostrzegam nazwę hostelu – Kadafi. Błyskawicznie zapisuję ją w notesie, bo wiem, że przy takim zmęczeniu organizmu za moment o tym zapomnę. Jadę już drugi dzień w stronę jednego z ostatnich miejsc w dżungli na granicy Ekwadoru z Peru, do którego można się dostać tym środkiem transportu.

Wyruszyłem ze spalonego słońcem rolniczego wybrzeża Ekwadoru, od spontanicznych i nieprzewidywalnych Latynosów. Serpentynami stromych dróg trafiłem do lodowatego wulkanicznego terytorium Indian. Milczących, zdystansowanych, nieufnych. Ich trudną przyjaźń będę zdobywał za kilka miesięcy, podczas innej wyprawy. Teraz zaatakowany wysokością Andów ssałem gorzkie liście koki, które miały dać ukojenie moim uszom i głowie. Niebezpieczną trasą, która pochłonęła już wiele istnień, wspinałem się i opadałem długimi godzinami. W końcu zasnąłem. Obudziłem się, kiedy gałęzie drzew wściekle uderzały w dach i okna autobusu. Dotarłem do Puszczy Amazońskiej.

Powietrze jest gęste, koszulka klei się do ciała. Miejscowi spoglądają z wrogością, dopóki nie zacznę zwracać się do nich płynnym hiszpańskim. Moja podróż dopiero się zaczyna. Jestem u wrót rzeki Napo, która jest dopływem Amazonki. Wchodzę do łodzi, która może pomieścić kilkanaście osób. Przez pierwsze dwie-trzy godziny płynie razem ze mną trójka białych. Później wysiadają, a ja zostaję z Ekwadorczykami i Peruwiańczykami. Siedzimy na niewygodnych drewnianych ławkach i nie mamy jak rozprostować nóg, bo naprzeciwko nas ustawiono bagaże. Złączeni w przymusowym ścisku, jesteśmy oblewani przez wodę za każdym razem, kiedy łódź choć trochę zmienia prędkość. Co kilkanaście minut pada, ale choć nie brakuje wody i tak trafiamy kilka razy na mieliznę. Wtedy każdy łapie za kij, próbując odepchnąć łódź od dna.

Huaorani

Oddalam się od śladów cywilizacji. Tubylcy przebywają tę trasę tylko po to, by zaopatrzyć się w prowiant. Wiozą do swoich wiosek skrzynki pomidorów, tuńczyka czy ryżu. Spoglądają na mnie nieufnie, z lekkim przestrachem. Niektórzy wpatrują się we mnie tak, jakby pierwszy raz w życiu widzieli kogoś o innym kolorze oczu. Docieramy do miejsc, do których można się dostać wyłącznie łódką.

Podpływamy do skarp, na które skaczą towarzysze podróży objuczeni bagażami. Nie ma tu nawet uklepanego zejścia na ląd, ale właśnie tam stoją ich bambusowe domy. Z każdym przystankiem łódka pustoszeje. Mija siódma godzina. Płynę dalej.

Z czarnego jak smoła nieba lecą wielkie krople deszczu. Nagle na samym środku rzeki, w sercu dżungli amazońskiej, widzę niezalany skrawek ziemi – osiem metrów długości i może trzy szerokości. Stoi tam młoda, półnaga Indianka z ręcznikiem na ramieniu. Śpi na nim niemowlę. Obok niej chłopczyk w szkolnym mundurku. Oboje machają do nas, sygnalizując, że chcą, abyśmy zabrali ich w dalszą podróż. Nie mam pojęcia, jak się znaleźli na środku rzeki, ale domyślam się, że sprawcą tego była inna łódka, zapewne płynąca w przeciwnym kierunku. Ruch jest tutaj tak nikły, że nie jestem w stanie pojąć, jak długo mogli czekać. Kobieta jest wyczerpana. Z trudem wdrapuje się do łódki. Przez najbliższą godzinę będzie siedzieć jak nastroszony kot gotowy do ataku. Rysy twarzy i budowę ciała ma inną niż miejscowi. Opiszę ją później przewodnikowi.

– Huaorani. Bardzo agresywny lud. Duża ich część jest nadal dzika. Kilka tygodni temu dwie godziny drogi od miejsca, w którym jesteśmy, wysłali czytelny komunikat Amerykanom, którzy wycinają ich las. Zabili dwoje swoich dzieci, a ich głowy nabili na kołki. Miało to oznaczać, że są gotowi zrobić wszystko, byle ocalić swoją ziemię – wyjaśnia.

Po niemal 15-godzinnej podróży czeka mnie nocleg w namiocie na wzniesieniu, z którego doskonale widać Amazonkę. Jest późna noc, ale nie śpię. Gwar nocnych zwierząt intryguje i przeraża. Wokół mnie toczy się życie. Rano odkrywam ślady dużego stworzenia, które krążyło wokół namiotu, kiedy już zasnąłem. Przypomina łapy wielkiego kota.

Przede mną kilka kolejnych godzin wodnej podróży.

Podniebienie piranii

Wolno podpływamy łodzią do miejsca, w którym mogą występować piranie. Nie łowi się ich tu profesjonalnymi wędkami, bo porywają mięso tak błyskawicznie i sprytnie, że nie sposób wyczuć, kiedy to się dzieje. Zresztą skąd Indianie mieliby brać wędki? Skoro im wystarcza kij, to mnie również. Trzeba skoncentrować uwagę na delikatnym pociągnięciu żyłki, by wiedzieć, że ryba właśnie zjada przynętę. Dlatego używa się żyłki przywiązanej do zwykłego kija lub samej żyłki, do której mocuje się haczyk, nabijając na niego kawał mięsa.

Wybieram pierwszą opcję. Po kilku minutach bezruchu wyjmuję kij z wody. Mięsa nie ma. Powtarza się to kilkakrotnie, a ja nic nie czuję. Postanawiam zmienić pozycję. Kładę się w łódce, napinając rękę tak, by od razu rejestrować najdrobniejszy nawet ruch. To sport, w którym muszę dziś wygrać, a moja strategia zaczyna przynosić rezultaty. Czuję pociągnięcia, ale wciąż jestem o jeden moment za wolny. Do czasu. Podrywam kij. Na żyłce jest pirania. Moje pierwsze trofeum, które powinno zaraz wylądować obok mnie. Powinno, ponieważ udaje jej się uwolnić. Wściekły kładę się w łódce, zaczynając zabawę od nowa. Nie, to nie jest relaksacyjny wypad na ryby.

W ciągu godziny łowię pięć piranii. Od razu odcinam głowy, jeszcze na łodzi. Nie jest to proste; wyrywają się, walczą, ukazując zęby, które budzą uzasadniony respekt. Wracamy do miejsca, gdzie rozbiliśmy namiot. Mija godzina od czasu, kiedy pozbawiłem piranie życia. Łapię największą głowę i idę nad strumień. Chcę ją oczyścić, by została sama szczęka. Zęby zamierzam zabrać do Polski – to moje trofeum. Popełniam jednak błąd. Przypadkowo przejeżdżam palcem po rybim podniebieniu, a wtedy głowa zaciska na nim zęby. Trwa to ułamek sekundy, wyrywam się, ale to wystarcza, by pozbawić mnie paznokcia i zrobić dziurę w palcu. Do końca dwutygodniowej włóczęgi po dżungli będę żyć na środkach przeciwbólowych i w poczuciu, że nawet martwa ryba może być groźna.

Rybę zjadłem w gorzkim poczuciu zwycięstwa. Smakowała podobnie jak karp, tyle że tłustszy.

Robaki jak kurczaki

Przewodnik wściekle wali tasakiem w niewielkie drzewo, które odpowiada litrami soków tryskających po każdym uderzeniu. José nie spoczął, dopóki nie runęło na ziemię. Zdezorientowane robaki, dla których był to ciepły dom, znalazły się w zasięgu naszych rąk. – Jedz. Dziś nic innego nie będzie, a na wieczór potrzebujesz dużo siły. Mają dużo witamin. Białko. Bardzo dużo białka – mówi.

Pierwszy kęs był największym wyzwaniem. Pamiętam śliski kształt próbujący uciec z mojej dłoni, a także odgłos pękającego ciała, gdy w końcu odważyłem się ugryźć. Żywy robal zginął w pierwotnym odruchu pozbycia się głodu. Jadłem je w taki sam sposób, jak tutejsi Indianie. Jak ludzie wolni, dla których natura jest warunkiem istnienia, największą potrzebą, miłością i przekleństwem. Robal smakował podobnie do kurczaka z kokosem, więc sięgnąłem po kolejnego. Resztę wcisnęliśmy do pustej butelki, by wieczorem usmażyć je na patelni.

Późna noc, pada deszcz. Bardzo wolno płyniemy wzdłuż brzegu, świecąc sobie czołówkami. Milczymy, wytężając w napięciu wzrok. Mijają długie minuty, podczas których nic się nie dzieje. Z głębi dżungli dobiegają nas wrzaski małp. Przewodnik proponuje następnego dnia zupę z mózgu jednej z nich. Twierdzi, że jest specjalistą w ich łapaniu. Odmawiam. W końcu José wskazuje dwie świecące się na czerwono kropki. To oczy kajmanów. Podpływamy na odległość kilkunastu centymetrów. José zdecydowanym ruchem łapie zwierzę jedną dłonią za pysk, a drugą za ogon. Triumfalnie unosi młodego osobnika. Dla przewodnika to dobra zabawa, ale nie pozwala mi nawet dotknąć zwierzęcia. – To bardzo niebezpieczne. Nawet on byłby w stanie w kilka chwil pozbawić cię palców. – twierdzi.

Wypuszczamy go, a ja zauważam wtedy kilka par świecących oczu, które tkwią w bezruchu w zwartym szyku wokół nas. – Tutaj jest ich matka. Widzisz tego potwora? Lepiej będzie, jeśli się stąd oddalimy – rzuca szybko José. Nie widzę nic poza czerwonymi ślepiami, ale wierzę mu na słowo. Płyniemy dalej…

Wydanie: 2017, 32/2017

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy