Europejskie pięć minut

Europejskie pięć minut

Negocjatorzy walczą o ostatnie ustępstwa, a hałaśliwi przeciwnicy naszego członkostwa w Unii straszą Polaków, czym popadnie

Skąpstwo zamiast hojności. Na finiszu rokowań akcesyjnych właśnie to stwierdzenie zrobiło chyba największą karierę w komentarzach zarówno polityków, jak i dziennikarzy z krajów kandydujących do Unii Europejskiej. Na pewno tak stało się w Polsce, gdzie ostatnie dni przed szczytem UE w Kopenhadze upłynęły pod znakiem liczenia po raz enty, ile euro powinniśmy albo moglibyśmy (często tylko rzekomo) „wycisnąć” z krajów Piętnastki w negocjacyjnym rzucie na taśmę.
Z powodzi oświadczeń związanych z akcesją do UE, sporów na temat oceny kompromisowych propozycji, jakie składali nam unijni politycy, a wreszcie narzekań, że Europa (znowu) nas nie rozumie, powstała, niestety, prawdziwa kakofonia dźwięków, w której dla wielu Polaków zagubiła się informacja najważniejsza – że jesteśmy już naprawdę o krok od członkostwa w Unii.
Taki charakter – bardziej mieszający w głowach niż wyjaśniający cokolwiek – miała zwłaszcza europejska debata w Sejmie, gdzie przeciwnicy UE skoncentrowali się nie tyle na racjonalnych antyunijnych argumentach, ile na rozdzieraniu szat oraz obelżywych chwilami atakach na naszych negocjatorów. Na tym tle trochę jak bezradne nawoływanie wszystkich do rozsądnego patrzenia na perspektywę członkostwa w Unii brzmiały słowa Danuty Hübner, minister ds. europejskich, która mówiła do posłów, że „jest wiele dowodów na to, iż Polska wynegocjowała

lepsze warunki

od innych krajów kandydujących”. Przypominała, że Polsce udało się wynegocjować m.in. najdłuższy okres przejściowy na zakup przez cudzoziemców nieruchomości rolnych. Padały inne przykłady naszych negocjacyjnych sukcesów, także tych dosłownie z ostatnich dni i tygodni.
Czy niedowiarków te słowa przekonały? Czy dotarły do eurosceptyków informacje, że w pierwszych latach naszego członkostwa w Unii Europejskiej na statystycznego Polaka przypadnie na czysto trzy razy więcej korzyści z unijnej kasy niż np. na Czecha? Po odliczeniu składek członkowskich Polska miałaby w latach 2004-2006 otrzymać – właśnie na czysto – z unijnej kasy 6,441 mld euro. Daje to 167 euro na jednego mieszkańca. Tylko dużo biedniejsze od Polski kraje bałtyckie zyskają więcej (patrz infografika). Sejm, co prawda, przyjął na zakończenie debaty – stosunkiem głosów 284 do 89, przy niestety aż 42 wstrzymujących się – uchwałę mówiącą, że „udział Polski w historycznym akcie jednoczenia się Europy jest nakazem racji stanu”, a ewentualne (postulowane przez przeciwników integracji) „pozostanie poza UE oznaczałoby samotne borykanie się naszego kraju z problemami, jakie stoją przed nami w najbliższej dekadzie”, ale trudno o szczególną z tego powodu radość.
Z najnowszego badania CBOS wynika, że aż 64% Polaków uważało w październiku tego roku, że w dotychczasowych negocjacjach w sprawie członkostwa w Unii Europejskiej interesy Polski nie zostały dobrze zabezpieczone.
Na pytanie, czy w negocjacjach z Unią Polska mogła osiągnąć więcej, twierdząco odpowiedziało 55% ankietowanych (20% uznało, że Polska nie mogła osiągnąć więcej). Mniejszych niż obowiązujące w Unii dopłat dla polskiego rolnictwa nie zaakceptowało 62% ankietowanych. Ich zdaniem, Polska powinna „bezwzględnie domagać się całości dopłat dla rolników od momentu uzyskania członkostwa w UE, nawet jeśli groziłoby to zablokowaniem negocjacji i pozostaniem Polski poza tą organizacją”.
To

pomieszanie z poplątaniem

w myśleniu o Unii Europejskiej, wynikające z małej wiedzy Polaków na ten temat i ciągle słabej kampanii informacyjnej, widać nie tylko w ostatnim badaniu CBOS. Socjologowie i liczni politycy biją na alarm, że dzięki krzykliwości i bezwzględności działania ugrupowaniom chłopskim udało się cały finał negocjacji unijnych zepchnąć w stronę dyskusji wyłącznie o dopłatach rolniczych. Naprawdę sporo Polaków przestało dostrzegać bieżące i – przede wszystkim! – cywilizacyjne korzyści, jakie płyną z naszego wejścia do UE, bo przesłonił je interes jednej grupy społecznej. Interes w dodatku z długofalowej perspektywy iluzoryczny, bowiem wymuszone pod naciskiem chłopskiego lobby rozwiązania dotyczące dopłat czynią z nich w znacznej części zasiłki socjalne dla posiadaczy jednego czy dwóch hektarów ziemi, którzy na pewno – z dopłatami czy bez – nie będą w stanie i nie będą chcieli swoich gospodarstw zmodernizować.
Co można zrobić w tej sytuacji? Polscy negocjatorzy i racjonalnie myślący politycy po prostu starają się robić swoje. Udział w grach o jak najlepsze warunki naszego wejścia do Unii wzięli praktycznie wszyscy, od prezydenta i premiera poczynając. Przez ubiegły tydzień samoloty rządowe właściwie tylko uzupełniały na warszawskim lotniku Okęcie paliwo i ruszały w drogę do kolejnych stolic europejskich. Leszek Miller był np. w minioną środę w Madrycie na rozmowach z szefem rządu hiszpańskiego, Jose Marią Aznarem, w czwartek spotkał się z premierem Włoch Silviem Berlusconim, a w piątek w Sztokholmie z szefem szwedzkiego rządu, Goeranem Perssonem. Aleksander Kwaśniewski poleciał do Paryża, do prezydenta Jacques’a Chiraca, a potem jeszcze do Wiednia. Ministrowie Danuta Hübner i Jan Truszczyński kursowali bez wytchnienia pomiędzy Brukselą, Kopenhagą (Dania do końca grudnia przewodniczy Unii Europejskiej) i Warszawą. Europa powinna jeszcze trochę ustąpić, naciskaliśmy ze wszystkich stron – walcząc nawet o drobne sprawy, byle tylko

przekonać sceptyków

nad Wisłą, że sączone im w głowy sugestie o „Targowicy” nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
Europa przyjmowała to wszystko także w gorączce swoich własnych emocji i sporów. Anders Fogh Rasmussen, premier Danii, podróżował po stolicach krajów Unii, zachęcając do poparcia duńskich propozycji finansowych związanych z rozszerzeniem UE. Na światło dzienne wyszły wewnątrzunijne spory, czy krajom kandydującym do UE ustępować w kwestiach finansowych, czy twardo trzymać się wcześniejszych ustaleń. Po jednej stronie znaleźli się m.in. Gerhard Schröder i Jacques Chirac, w których państwach narasta deficyt budżetowy i strach przed kosztami wpuszczenia Polski i dziewięciu innych krajów do europejskiego „klubu bogatych”, po drugiej popierające nas mocno takie państwa jak Portugalia, Szwecja czy Grecja.
Wszystkiemu towarzyszyły coraz bardziej nerwowe ostrzeżenia, że rozszerzenie UE mogłoby się odwlec o wiele lat, jeśli zostałyby odrzucone (korzystne zresztą dla nas) propozycje finansowe Danii dla państw-kandydatów. Komisarz europejski ds. rozszerzenia, Günter Verheugen, wezwał i kraje kandydujące do UE, i kraje członkowskie do ostatniego wysiłku przed szczytem w Kopenhadze i rezygnacji z upierania się przy drobiazgach, aby uniknąć przeciążenia i dogadać się teraz, bo już za pół roku sytuacja budżetowa w krajach Piętnastki praktycznie uniemożliwi osiągnięcie kompromisu. „Trzeba działać teraz!”, wezwał Verheugen.
Ba! Oby tylko wszyscy to zrozumieli.


Im zawdzięczamy sukces negocjacji
Danuta Hübner, pierwszy zastępca ministra Cimoszewicza w MSZ, odpowiedzialna za całość polskich działań na niwie integracji europejskiej, a także Jan Truszczyński, podsekretarz stanu w MSZ, nasz główny negocjator w rokowaniach akcesyjnych. Przez miniony rok na co dzień pracowali nad jak najlepszymi warunkami wejścia Polski do UE. Kiedy rozpoczynali swoją pracę, jesienią 2001 r., nasza sytuacja w rokowaniach z Brukselą nie była dobra. Europejscy przywódcy głośno mówili o polskim opóźnieniu, o ryzyku, że Polska nie zdąży wsiąść do pociągu pierwszego rozszerzenia Unii.
Tandem Hübner-Truszczyński zmienił tę sytuację. W ciągu kilku miesięcy Polacy nie tylko odrobili straty z poprzedniego okresu, ale też w wielu sprawach (np. w dziedzinie sprzedaży ziemi cudzoziemcom) uzyskali warunki korzystniejsze niż inne państwa kandydackie. Również w ostatnich tygodniach upór i wiedza Danuty Hübner oraz Jana Truszczyńskiego, a także ich wysoki prestiż w środowiskach urzędników UE i polityków europejskich umożliwiły nam m.in. powrót z sukcesem do obniżenia stawki VAT na usługi budowlane z 22%, na które już zgodził się (!) rząd Jerzego Buzka, do 7% (jak jest obecnie).


Polska na tle innych kandydatów
Jak wynika z opublikowanego w minionym tygodniu raportu unijnego biura statystycznego Eurostat na temat państw kandydujących do Unii, Polska jest w tej grupie krajem największym (na Polskę przypada ponad połowa ludności przystępującej do Unii – 38,6 z 74,8 mln), ale w wielu dziedzinach pozostaje za innymi daleko w tyle.
* Gospodarczo już jesteśmy silnie związani z Unią. Aż 94,5% inwestycji zagranicznych w Polsce pochodzi z UE. To jeden z najwyższych wskaźników wśród krajów przystępujących do UE (nieznacznie wyższy ma tylko Słowacja). W Czechach sięga on 63%, na Węgrzech 85,1%.
Otwartość polskiej gospodarki, mierzoną stosunkiem obrotów handlu zagranicznego do PKB, Eurostat ocenił na 26,7% dla towarów i 6,2% dla usług. Według statystyków UE, to wskaźniki normalne dla większych krajów kandydackich, ale np. Czechy mają te wskaźniki na poziomie odpowiednio 59,5% i 11,9%.
* W innych porównaniach, zwłaszcza z krajami takimi jak Czechy i Węgry, wypadamy już gorzej. Na badania naukowe Polska wydaje 0,70% swojego PKB, Czechy – 1,33%, a Węgry – 0,80%.
* W 2001 r. było w Polsce zaledwie 25 telefonów komórkowych na 100 mieszkańców, gdy w Czechach 68, a na Węgrzech 49. Komputery osobiste miało 9% Polaków, 14% Czechów i 28% Słoweńców. Na 100 Polaków przypada tylko 27 samochodów, podczas gdy w Słowenii jest ich 43, w Czechach – 35, a na Słowacji i na Węgrzech po 24.
* Dość mało jest też w Polsce lekarzy na 100 tys. mieszkańców (220), a łóżek szpitalnych zdecydowanie najmniej – 494, podczas gdy w Czechach 1093, a na Węgrzech 839.
W polskim rolnictwie pracuje 19,2% siły roboczej, w przemyśle 30,7%, a w usługach 50,1%. Dla porównania w Czechach rolnictwo zatrudnia 4,9%, przemysł 40,5%, a usługi 54,6% ludności czynnej zawodowo.
Za to zarobki (liczone razem z wysokimi w naszym kraju podatkami) mamy relatywnie wysokie. Średni koszt siły roboczej (płace brutto i świadczenia) sięga w Polsce 4,48 euro za godzinę, w Czechach 3,90 euro, na Węgrzech 3,83, a na Litwie 2,71 euro. Nie oznacza to, że jesteśmy szczególnie bogaci. Po uwzględnieniu poziomu cen w Polsce, znacznie wyższych niż w wymienionych tu krajach, okazuje się bowiem, że przeciętny Polak wypracowuje 40% średniej unijnej dochodów na jednego mieszkańca, podczas gdy Czech – 57%, a Węgier – 51%, tylko Litwin wypracowuje mniej od Polaka – 38%.

 

Wydanie: 2002, 49/2002

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy