Feministka ze szpilką w dłoni

Feministka ze szpilką w dłoni

Anna Tatarkiewicz jest jak kij wkładany w mrowisko – musi powiedzieć publicznie, co myśli, choć sypią się na nią gromy

Anna Tatarkiewicz, znana feministka, urodziła się w 1921 roku we Lwowie. Wiosną 1944 roku została zmobilizowana do armii Berlinga i skierowana do pracy w prasie wojskowej. Z tego rodzaju dziennikarstwem rozstała się w 1951 roku, zwolniona za „niedostatek dyspozycyjności”. Jako romanistka jest tłumaczem literatury francuskiej. Na jej dorobek uskładało się 30 książek najwybitniejszych pisarzy francuskich oraz dwie własne: „W labiryncie” i „Gra w inteligencję” zawierające eseje literackie oraz historiozoficzne.

Przypala czajniki. Ale nie wówczas, gdy tłumaczy literaturę francuską. Wtedy Anna Tatarkiewicz jest precyzyjna, skupiona. Diabeł wstępuje w panią Annę, gdy na chwilę oderwie się od słownika i zajrzy do świeżych gazet. Jeśli coś ją tam zastanowi, zawoła męża Krzysztofa, profesora matematyki, i zapyta, co o tym sądzi. On z reguły ma inne zdanie. Wtedy ona: „Bo ja uważam, że…”. On nadal obstaje przy swoim. Wtedy ona jeszcze salonowo uśmiechnięta, ale już przez zaciśnięte zęby: „Nie rozumiem, jak człowiek tak inteligentny jak ty nie pojmuje tak prostych rzeczy”. I zaczyna się… A w czajniku woda dawno już się wygotowała, zaraz zapali się ebonitowa rączka.
Jeszcze dramatyczniej przebiegają dyskusje babci Ani z ukochanym wnukiem, który co jakiś czas przylatuje do Warszawy z Ameryki. Tatarkiewicz junior patrzy na polskie sprawy już z pewnym dystansem i to jest pierwszy powód do starcia z seniorką. Nie mają dla siebie litości. U krewkiej babci rolę szpilki spełniają intelektualne argumenty nie do zbicia. Ale nie zawsze gra fair. W ostateczności wykorzystuje swą metrykalną przewagę nad młodym człowiekiem i bierze go na krzyk. Pan Krzysztof twierdzi, że jego żona robi się ludzka dopiero po wlaniu w nią alkoholu. W dużych ilościach, bo 80-latka ma mocną głowę.

Nie dla niej narodowe świętości
Pani Anna, która swoimi listami do redakcji powoduje zwykle wiele zamieszania w mediach, a kilka razy sprowokowała nawet narodową dyskusję, po celnym uderzeniu zazwyczaj wycofuje się w ciszę swego zakurzonego od nadmiaru książek pokoiku i… spokojnie powraca do tłumaczeń. Nawet nie zbiera wycinków prasowej polemiki.
Muszę więc w bibliotece przekopać się przez roczniki „Polityki”, „Gazety Wyborczej”, nie wspominając już o dawnym „Przeglądzie Tygodniowym”. W „Polityce” znajduję dowód, że np. w 1968 roku była pierwszą osobą, która protestowała przeciwko pomysłowi Kliszki zdjęcia „Dziadów” Mickiewicza. Do dziś pani Anna uważa, że sprawy marcowe nadal naświetla się zbyt jednostronnie. Tak jakby tylko dysydenci i późniejsi radykalni opozycjoniści spod znaku KOR zachowywali się wówczas przyzwoicie.
Nie ma dla niej narodowej świętości. Gdy 1981 roku Andrzej Wajda zbierał nagrody za „Człowieka z żelaza” i Jerzy Płażewski napisał w „Kulturze” bałwochwalczą recenzję pod tytułem „Wolność jako siła sprawcza”, Anna Tatarkiewicz odpowiedziała na to, że „Człowiek z żelaza” jest niezbyt udanym filmem-plakatem, powstałym w czasie, gdy odwaga gwałtownie spadła w cenie.
Gdy wszyscy recenzenci padli na kolana przed „Abecadłem Miłosza”, ona zapytała noblistę, po co umieścił informację o preferencjach seksualnych Kota Jeleńskiego. I dlaczego, wypominając Nałkowskiej „samiczność” oraz rzeczywistą czy rzekomą głuchotę, nie napomyka, że ta samica była autorką „Medalionów”, jednej z największych polskich książek, jakie powstały po wojnie o wojnie.
Niebezpiecznie jest wdawać się z Tatarkiewiczową w dyskusje o polskiej inteligencji. Za dużo przeżyła, zbyt dużo pamięta. W 1993 roku Andrzej Osęka w „Gazecie Wyborczej” stwierdził, że Polska Ludowa nie tylko niczego mu nie dała, ale przeciwnie, ograbiła go. Pani Anna, też przedwojenna posesjonatka, przypomniała wówczas masowy awans intelektualny dzieci z nizin społecznych. Jej obrona „inteligentów zza stodoły” była tyleż zajadła, co umotywowana. „Jako synowa Władysława Tatarkiewicza – pisze – spędziłam pół wieku wśród inteligentów i zauważyłam, że dzielą się na dwie grupy. Jedni to ludzie wykształceni, utalentowani, którym nigdy nie przyjdzie do głowy oceniać ludzi według ich pochodzenia społecznego czy etnicznego. Drudzy – to osoby, których aspiracje zdecydowanie przerastają możliwości”.
Po tym starciu przez wiele jeszcze tygodni przychodziły do „GW” listy od zbulwersowanych czytelników. Dyskusja doszła aż do oceny Polski przedwojennej, w której to sprawie Tatarkiewiczowa, jako ziemianka spod Lwowa, również miała zdanie odrębne: „Dziś synowie przesiedleńców skłonni są mitologizować tamte czasy i tamte stosunki, ukazywać je jako sielankę. Jak ja je zapamiętałam? Po dworach tradycyjne polskie ziemiaństwo i nikły odsetek wzbogaconych plebejuszy. Po wsiach ukraińscy chłopi, trochę w dużej mierze zukrainizowanych Polaków, w miasteczkach żydowska biedota i grupa inteligencji polskiej, głównie urzędnicy i nauczyciele, oraz żydowscy lekarze i adwokaci”. Nie rozumie kultu marszałka Piłsudskiego. Była jeszcze pensjonarką, gdy raziła ją bogoojczyźniana, antysemicka frazeologia endeków. Z gimnazjum zapamiętała koleżankę z mieczykiem Chrobrego pod klapą fartuszka, która na lekcji postawiła wniosek, aby nie kupować u Żyda. Panna Anna była jedną z dwóch panienek, które się temu sprzeciwiły. Jako jedyna w klasie nie zachłysnęła się przyłączeniem Zaolzia.

Teraz już tylko
wspinaczka
Gdy pytam, skąd potrzeba głośnego mówienia tego, co się myśli, pani Anna, po kilkutygodniowym wahaniu decyduje się opowiedzieć mi o tragicznym wydarzeniu, które stało się cezurą w jej zachowaniu.
Oto rok 1961, koniec wakacji. Późnym popołudniem Anna Tatarkiewicz leży na trawie w beskidzkiej Kasince i patrzy na pobliską górę. Od zachodu jeszcze w słońcu, ale od północnego wschodu już w fioletowej toni głębokiego mroku. Myśli biegną leniwie: właśnie skończyłam 40 lat, najważniejsze już za mną. Doszłam w swym życiu do przełęczy i teraz będę sobie spokojnie schodziła do doliny cieni.
Z uczuciem sytego szczęścia wywołuje z pamięci postać młodszego synka, pięciolatka. Płowa grzywka, zielone oczy z promykiem niegasnącej radości. Dopiero co fikał na jej kocu.
Rozgrzana ziemia oddaje swoje ciepło, można jak w puchu zanurzyć się w nieśpiesznych wspomnieniach.
Oto ona, dziewczynka w kretonowej sukience, stoi na ganku drewnianego dworku pod Zaleszczykami. Jest jedynaczką, w promieniu kilku kilometrów nie ma rówieśników. Towarzyszami zabaw będą postaci z książek. Gdy skończy 16 lat, poprosi babcię, aby kupiła jej wszystkie dzieła Szekspira.
Ojciec – Mikołaj Jakubiszyn. Widzi go, jak niestrudzenie wydeptuje bruzdy na polach swej teściowej – 350 hektarów wraz z lasami – i wyrywa długie kłącza perzu. Po latach Anna zorientuje się, że matka popełniła mezalians. Sytuacja była taka: dziadek, adwokat, zmarł w czasie I wojny, zginął zarządca, który tym majątkiem zawiadywał, więc babcia Cesiunia, która nie znosiła wsi, wpadła na pomysł, aby dobra sprzedać „za miliardy” i osiąść na stałe we Lwowie. Ale właśnie szalała inflacja. Było jasne, że uzyskanych pieniędzy po miesiącu ledwo starczy na bryczkę. I wtedy jej córka, która dopiero co wróciła z Paryża, gdzie z sukcesami studiowała rzeźbę, powiedziała: „Idę na to gospodarstwo”.
Nowa dziedziczka o wyglądzie dziewczynki – miała metr czterdzieści wzrostu – zamieniła francuskie kostiumy na barani kożuch. Braki w domowej kasie łatano wpływami ze sprzedaży drewna. Właśnie przy takiej transakcji poznała przyszłego męża, syna kowala z okolic Zaleszczyk.

Ty masz wszystko
Z zaświatów wraca wspomnieniem do wypoczywającej na trawie Anny Parasia Petelska. Wynajęta niby do pasienia gęsi, ale praktycznie dla towarzystwa ośmioletniej jedynaczce, która nie ma się z kim bawić. Mała Paraska powiedziała kiedyś „panunci”: „Bo ty masz wszystko, ja nie mam nic”. Hania odczuwa zażenowanie, tłumaczy się, że to jest majątek babci. Ale nawet wówczas, gdy towarzyszki nie będzie już wśród żywych, wyrzut w jej oczach wpłynie na polityczne i intelektualne wybory dorosłej Anny.
Jej rodzicielka słusznie przeczuwała – jesienią 1939 roku przyszła pod Zaleszczyki Czerwona Armia i stracili majątek. U świeżo upieczonej maturzystki Hani ani jednej łzy! „Odkąd dorosłam, nie byłam tak całkowicie przekonana, czy Polacy na Podolu są na swoim miejscu. Wszyscy nasi fornale byli Ukraińcami”.
Uniwersytet lwowski, teraz imienia Iwana Franki, ogłasza nabór na romanistykę. Panna Anna Jakubiszyn staje przed przewodniczącym komisji egzaminacyjnej, Tadeuszem Boyem-Żeleńskim. Odbywa się rozmowa:
– Dlaczego wybrała pani romanistykę?
– Nie wybrałam, chciałam iść na filologię klasyczną, ale ma być zlikwidowana i nie ma egzaminów na ten kierunek.
– Ale lubi pani literaturę francuską.
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo jest cyniczna.
Myślała, że to koniec, tymczasem została przyjęta z pierwszą lokatą.

Politruk
Teraz w kadr projekcji wspomnień wchodzi Gena, dziewczyna z armii Berlinga. Jej ojciec, policjant w Kobryniu, zginął w Miednoje.
Potrzebny jest komentarz: wiosną 1944 roku front doszedł do Tarnopola. Władze radzieckie zrobiły wielką mobilizację, która objęła również rocznik studentki Anny. Przyszłe żołnierki zawieziono do Żytomierza na badania lekarskie. Anna, jako „odrzut” – chronicznie chorowała na gardło – dostała się do oddziału Geny Ochnik (później Likowskiej). Gena, choć doświadczyła wiele poniewierki przed szkołą oficerską, powiedziała delikatnej panience z dworu: „Majątku już nie masz, co będziesz wracała do rodziny, przecież jest wojna. Załóż mundur”.
Porucznik Jakubiszynówna została skierowana do pracy w „Polsce Zbrojnej”. Latem 1945 roku cała redakcja przyjechała do Lublina. Właścicielka pokoju, w którym z urzędu zakwaterowano Genę i Annę, potraktowała je jak agentki NKWD. Z czasem „Polska Zbrojna” zmieniła tytuł na „Żołnierza Wolności” – już było oczywiste, że będzie to gazeta armii, na wzór radzieckich.
W 1951 roku, gdy redakcja mieściła się już w Warszawie, naczelny „Żołnierza”, fanatyczny komunista, z dnia na dzień wyrzucił z redakcji kilka podejrzanych osób, m.in. Annę. Za „niedostatek dyspozycyjności”.
Zmiana kadru. Ona na Polach Elizejskich. Wreszcie widzi ten mityczny Paryż, którego obrazami matka karmiła ją od dzieciństwa. Nie dość, że Paryż, to jeszcze przy jej boku chłopak jak marzenie – Tatarkiewicz, syn „tego” profesora filozofii.
Skąd tak niespodziewany zwrot w jej życiu?
– W drugą rocznicę wyzwolenia Warszawy – opowiada pani Anna – zamiast na defiladę, przypadkowo zaszłam do ambasady francuskiej na spotkanie z intelektualistami. Przypadek sprawił, że usiadłam koło profesora Sorbony…
Musiała zrobić dobre wrażenie, bo w trakcie rozmowy gość z Francji powiedział, że może jej załatwić wyjazd na stypendium do Paryża. W grupie stypendystów był też jej przyszły mąż, student matematyki. Wyszła za niego w 1951 roku, to było już po wylocie z wojskowej redakcji. Wyjechali do Lublina.
Na pytanie, jak ją przyjęto w tym nobliwym, ziemiańskim domu, usłyszę: – Moi teściowie byli ludźmi wyjątkowo dobrze wychowanymi. Nigdy mi nie dali mi odczuć, że nie takiej żony spodziewali się dla jedynaka. Ostatecznie mieli powody, by nie wpaść w zachwyt – ich syn żenił się z politrukiem. Ściślej, byłym politrukiem…
Góra w Kasince sczerniała, słońce już dawno schowało się za kosodrzewinę. Anna starannie złożyła koc. Jak ktoś, kto już ma wszystko w życiu uporządkowane.

Czerwone botki
Ta choroba zaczęła się niczym zwykły bronchit i na to go leczono. Po tygodniu, gdy gorączka zamiast spadać, szła do góry, inny lekarz stwierdził zaburzenia w układzie krwionośnym i konieczność kuracji szpitalnej. Mały poszedł do szpitala 30 grudnia. Zrobiono mu transfuzję i rokowano jak najlepiej na nowy, 1962 rok. Gdy w lubelskim szpitalu nastrój świąteczny opadł, pobrano dziecku szpik. Diagnoza: białaczka. Tatarkiewiczowie przewieźli syna do Warszawy. Był piątek. W sobotę ordynator mówił o spóźnionym rozpoznaniu, niewłaściwym leczeniu, wyjątkowo burzliwym przebiegu choroby. I że leczenie może trwać latami. W niedzielę Anna poszła do chorego. Synek miał wysoką gorączkę. Siedziała przy jego łóżeczku i mówiła:
– Moje słoneczko.
– Tak.
– Moja żabka.
– Tak.
– Moje kochanie najmilsze.
–Tak.
Potem milczeli. Potem chciała usłyszeć jego głos i zapytała:”No co, malutki?”. Odpowiedział: „Pstro”. Przyszła siostra, aby dać mu lekarstwa. Połknął pigułki i jak zwykle otworzył szeroko buzię, aby pokazać, że nic w niej nie ma. Potem ona wyszła, aby oddać w laboratorium krew; chciano mu ją przetoczyć. Gdy wróciła, spostrzegła, że usta małego otworzyły się szerzej, poruszają się jakoś dziwnie. Pobiegła po siostrę… W powrotnej drodze na salę wyprzedził ją lekarz. Na progu powiedziała bardzo głośno: „On już nie żyje”.
W trumnie leżał w tym, w czym go przywieźli do Warszawy: czerwonym płaszczyku z biało obrzeżonym kapturem i czerwonych botkach.

Mały jest gdzieś
w świecie
Nigdy dotąd wprost tego nie ujawniła. Choć o utracie dziecka wydrukowała utwór w „Twórczości” – jako anonimowy.
Od roku 1962 zaczęła mówić i pisać bez ogródek to, co myśli. – Ale jaki to ma związek ze śmiercią synka? – zapytałam, a ona zastanawiała się nad tym w przesłanym mi nazajutrz liściku: „Chyba znalazłam odpowiedź. Wspominałam Pani o teorii dezintegracji pozytywnej psychiatry Kazimierza Dąbrowskiego. W myśl tej teorii, wstrząs rozbija strukturę nerwicową i umożliwia wtórną integrację na nie wypaczonym poziomie (…) Jednym ze źródeł nerwicy są sprzeczne sygnały. Otóż moja matka była osobą wyjątkowo niezależną i odważną w obu znaczeniach słowa. Ale równocześnie matką nadopiekuńczą, narzucała mi rozmaite ograniczenia – to były właśnie sygnały sprzeczne. Wywoływały jakąś formę lęku. Sprzeczność miedzy wzorcem, jaki sama stanowiła, a ograniczeniami, jakie mi narzucała. Wiadomy wstrząs jakby uwolnił mnie od lęku, a jako skrajna esktrawertyczka mam potrzebę reagowania na bodźce, m.in. wypowiadania swej opinii – co też czynię, bardzo często przeciwstawiając się powszechnie przyjętym stadnym poglądom”.
W parę dni po pogrzebie synka doznała dziwnego uczucia. W pewnej chwili poczuła się bardzo szczęśliwa. Było to zupełnie irracjonalne, ale bardzo silne i prawdziwe. „Czułam – zapisała sobie – że Mały jest gdzieś w świecie, a raczej, że on jest światem, a świat nim, że to, co się stało, dobrze się stało, że to jest jakieś ułaskawienie i nagroda dla niego, że taki był”.
To uczucie nie trwało długo. Może pół godziny, może trzy kwadranse… Wynikło pewnie, tłumaczyła sobie, z długotrwałego napięcia nerwów i niedożywienia, bo przez te dni mało jadła. Natura ma tyle sposobów na człowieka, aby znosił to, co jest do zniesienia.
Jej rodzice byli agnostykami. Ona przeszła okres żarliwiej religijności przed maturą, a potem w czasie wojny straciła wiarę w Boga. Pod wpływem tragedii, którą przeżyła, doszła do panteizmu – uświadomiła sobie, że byt jest jednością. Że nabożność to poczucie tajemnicy, jaką jest człowiek. Więcej – jaką jest byt.
Zrewidowała swój światopogląd, ale serce nadal nosi po lewej stronie, choć nigdy nie była w żadnej partii. Stan wojenny przyjęła jako mniejsze zło, ostatecznie jedyny sposób na grożącą krajowi wojnę domową. Gdy jesienią 1989 roku wrocławska poetka, Urszula Kozioł, wyznała w „Odrze”, że Polskę sprzed wyborów postrzega jako jedno wielkie szambo, Anna Tatarkiewicz gwałtownie zaprotestowała. „PRL – napisała – to dla wielu z nas niełatwy okres pracy organicznej. Dzięki której mieliśmy wybitne filmy, znakomity teatr, bardzo dobrą muzykę, plastykę oraz literaturę, łącznie z tak ważnym zjawiskiem jak nurt chłopski, którego nie byłoby, gdyby nie awans intelektualny tej grupy społecznej. Dziwi mnie, że tylu Polaków, wysuwających różne pretensje i roszczenia wobec Państwa Polskiego nie pamięta, że wszyscy wywłaszczeni korzystaliśmy z różnych bezpłatnych świadczeń”.
Choć za Bugiem straciła majątek, nie kryła się w wolnej Polsce z sympatią do narodu rosyjskiego. Rok temu poszła do ambasady rosyjskiej, aby we własnym imieniu wpisać się do księgi kondolencyjnej, wyłożonej tam po katastrofie „Kurska”. Wywołała niemal popłoch w gmachu, opuszczonym przez Boga i ludzi.

Zaprogramowana
opiekunka
– Moja babka – opowiada – była panną śliczną, posażną i pełną temperamentu. Wydano ją za adwokata ze Lwowa, który cieszył się opinią najzacniejszego człowieka, bohatera-powstańca 1863 roku; ale małżeństwo okazało się katastrofą. Byli całkowicie niedobrani seksualnie. Ich dzieci popełniały samobójstwa. Z sześciorga troje targnęło się na życie. Kiedyś babcia powiedziała do swego młodszego syna: „Bo ja dla was znoszę piekło”. A on na to: „Czy mama sądzi, że piekło to jest miejsce dla dzieci?”. Też odebrał sobie życie.
Dorastająca Anna miała zakodowaną świadomość, że kobieta nie może być „nagrodą dla wojownika”, jak to – o czym dowie się później – sformułował Nietzche. Matka opowiadała jej szczerze o wszystkich skandalach rodzinnych. Że np. jej siostrzeniec, a ojciec chrzestny Hani, sędzia z zawodu, był zdeklarowanym gejem. Miał wielkiej piękności służącego, Mikołkę. Po wojnie, gdy sędzia z ziemiańskiej rodziny jako tzw. bezet (bez ziemi) zupełnie nie mógł się odnaleźć, Mikołka go utrzymywał. W tej rodzinie były wszystkie możliwe dewiacje i inności seksualne, a z drugiej strony, wybitne zdolności artystyczne.
Anna Tatarkiewicz od lat uznawana jest za kobietę wyzwoloną. Ale nie daje się zaszufladkować. Najłatwiej określić ją słowem: inna. W 1998 roku na zjeździe feministek w Katowicach stawia tezę, że dzięki macierzyństwu kobiety są bardziej predysponowane do przeżywania poczucia jedności bytu.
Uświadamia zebranym, że tradycyjny ład patriarchalny to dzieło mężczyzn, którzy w ogromnej większości są synami sfrustrowanych kobiet: niezaspokojonych seksualnie, emocjonalnie, odciętych od wiedzy i współudziału we władzy. Autentyczne wyzwolenie kobiet powinno więc polegać na promowaniu postaw, właściwych twórczemu macierzyństwu. Czy miałoby to oznaczać cofnięcie się, rezygnację z prawa do nauki, do pracy zawodowej, współudziału we władzy, a zwłaszcza do decydowania o swym życiu osobistym? Nic podobnego. Chodzi jej o to, aby kobiety nasycały stosunki międzyludzkie własnymi, macierzyńskimi wartościami. Może wtedy między ludźmi będzie mniej rywalizacji, a więcej partnerstwa.
Nie wszystkie feministki biły jej brawo. Niektóre przyjechały tam tylko po to, aby tryumfalnie obwieścić, że dla kariery zrezygnowały z dziecka. Ale w przerwie podeszło do niej kilka dziewczyn z podziękowaniami za wyrażenie tego, co instynktownie czuły.

Nie jesteś rysunkiem
na piasku
Szukała pociechy, ofiarowując serce innym dzieciom, skrzywdzonym przez los. Tak znalazła się w TPD i działa tam do dziś. Jak przystało na intelektualistkę, powierzyła też swą rozpacz książkom. Ale nie była to bierna lektura, automatyczne tłumaczenie. Chciała zrozumieć, podejrzeć, jak inni, zwłaszcza twórcy, radzili sobie z własną tragedią. Na przykład Kochanowski, pisząc treny. Wiele czasu poświeciła analizie „Króla Lira” Szekspira. A dokładniej jednemu motywowi – powrotowi Kordelii. Kiedy ta ukochana córka monarchy jest „martwa jak ziemia”, ojciec dopatruje się w niej mimo wszystko oznak życia. Lir, twierdzi Anna, umiera z wrażenia, że Kordelia żyje. Wiedziała, że jest to wątek bardzo osobisty; Szekspir przed napisaniem dramatu stracił syna. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Jan Kott, tłumacząc sztukę na polski, słowem nie wspomina o Kordelii. Wdała się z nim w publiczny spór, który zresztą przegrała, bo Kott był wówczas faraonem krytyków i żadna redakcja nie ośmieliła się mu przeciwstawić. Drugi tekst, krańcowo inny intelektualnie, to była polemika z książką Foucaulta, zawierającą analizę renesansowego obrazu Velázqueza „Panny dworskie”.
Anna Tatarkiewicz przetłumaczyła interpretację Foucaulta, sztandarowego antagonisty Sartre’a, zawartą w jego książce „Słowa i rzeczy”. W swoim czasie publikacja była wydarzeniem intelektualnym we Francji. Esej Foucaulta, potraktowany przez autora jako klucz do całości jego poglądów egzystencjalnych, zamyka się stwierdzeniem, że „człowiek to (…) wynalazek bardzo świeżej daty, może się zdarzyć, że ulegnie zatarciu, jak ulega rozmyte oblicze na piasku”. Nadszedł, wieści Foucault, kres humanizmu.
Taka konkluzja obudziła zasadniczy sprzeciw Anny. Szczegółowo zanalizowała wszystkie postaci zagadkowego obrazu, życiorys Velázqueza. I doszła do wniosków przeciwnych: człowiek, nawet ten sprzed wieków, to nie rozmyty falą rysunek na piasku. Uważny i otwarty na drugiego widz może na przekór czasowi nawiązać bezpośredni kontakt z osobowością innego człowieka, to znaczy z tym właśnie, co Foucault neguje w swoim dziele. Jak Pascal przed paru wiekami zakładał się o istnienie Boga, tak przyszedł może czas, by założyć się o istnienie człowieka.

Widzę to inaczej
Na jej dorobek uskładało się 30 książek przetłumaczonych z francuskiego i dwie własne, zawierające eseje literackie i historiozoficzne. Pisarzy, których kocha, odczytuje zupełnie inaczej, niż krytycy. Czy dlatego, że jest feministką?
Nie zgodziła się z interpretacją postawy lorda Jima przez Zdzisława Najdera – negował słuszność, przydatność wzorca, jakim ma być postawa tytułowego bohatera książki Conrada. Ona uważa, że Jim znajdował się pod wpływem ludzi, którzy nim manipulowali. (Niewykluczone, że m.in. z powodów homoseksualnych). Jego los i śmierć są obrazem klęski, jaką prawdziwa wartość i prawdziwa wierność ponoszą pod przemożnym naciskiem fałszu. Takim złym duchem Jima jest narrator powieści, Marlow, który z niezrozumiałych dla Anny Tatarkiewicz powodów w oczach krytyków uchodzi za marynarza godnego szacunku.
Wdała się w spór z Janem Błońskim, gdy napisał esej o Prouście. Zwraca uwagę krytyka na drastyczne podteksty „Straconego czasu”: narrator Marcel to dziecinny egocentryk, onanizujący się w samotności, ofiara niedopasowanego związku rodziców, zakłamanej obyczajowości oraz niesprawiedliwego układu społecznego.
Ma całkowicie inne spojrzenie na „Proces” Kafki. Wbrew temu, co zostało podane w różnych opracowaniach krytyków, twierdzi, że nie jest to jakiś sfingowany proces niewinnego człowieka, ofiary totalitarnego państwa, lecz sprawa człowieka brutalnego, interesownego, któremu nie wystarcza posada prokurenta bankowego. Wobec mężczyzn Józef K. zachowuje się jak typowy karierowicz: ugrzeczniony wobec wyższych od siebie, a pomiatający niższymi. Jeszcze bardziej instrumentalny jest jego stosunek do kobiet.
I tak można by zatrzymywać się przy wielu innych powieściach, obrazach, filmach. Inny sposób widzenia wynika nie tylko z polemicznego temperamentu Anny. Ona postrzega świat z innej perspektywy.
Dlatego, gdy chce udobruchać zmęczonego wiecznymi sporami o sprawy zasadnicze męża, przypomina mu słowa ulubionego papieża, Jana XXIII, który, rozmawiając z kimś, powiedział: „Cóż nas dzieli? Poglądy? To tak niewiele”.

Wydanie: 2001, 34/2001

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy