Obóz reakcji, zmarginalizowany po II wojnie światowej i po wojnie algierskiej, wrócił na dobre Marks twierdził kiedyś, że Francuzi są narodem politycznym, tak jak Anglicy ekonomicznym, a Niemcy filozoficznym. Od rewolucji 1789 r. do Maja ‘68 Francji udawało się eksportować swoje idee i karmić światową opinię publiczną własną polityczną wyobraźnią. Do tego ciąg politycznych zbiegów okoliczności i nieśmiertelna geopolityka uczyniły tegoroczne wybory prezydenckie we Francji wydarzeniem światowej wagi. Na pozór ostatnie wybory potwierdziły kartezjański podział – jasny i wyraźny, niczym zaczerpnięty z podręcznika politologii. Cztery wielkie obozy zmonopolizowały 80% sceny politycznej wedle klasycznych standardów: Jean-Luc Mélenchon – skrajna lewica, Emmanuel Macron – centrolewica, François Fillon – centroprawica, Marine Le Pen – skrajna prawica. W tym znaczeniu „polityczne trzęsienie ziemi”, za które uznano przegraną w pierwszej rundzie dwóch tradycyjnych wielkich partii, jest pozorne. Autentyczny Mélenchon W istocie rzeczy tradycja partyjna nie jest we Francji szczególnie silna, silna jest za to tożsamość wielkich historycznych obozów politycznych. Spośród nich to obóz skrajnej prawicy, zwany dawniej reakcją, odnotował w ostatnich latach największy wzrost poparcia. Mimo to ostateczne wyniki wyborów pokazały, że względna izolacja skrajnej prawicy wcale się nie zakończyła – w konfrontacji z Le Pen Macron bez większego trudu pozyskał głosy konserwatystów, socjalistów i centrum, trudniej było ze skrajną lewicą. Wśród zwolenników Mélenchona dużą popularność zdobył ruch „Ni patrie ni patron” („Ani ojczyzna, ani chlebodawca”), nawiązujący do starego hasła francuskich anarchistów „Ni Dieu ni maître”, „Ani Boga, ani pana”, prawdopodobnie odpowiedzialny za rekordową liczbę prawie 4 mln nieważnych głosów w drugiej turze. Jean-Luc Mélenchon, czempion populizmu nostalgiczno-rewolucyjnego, ugrał wiele. Nie tylko wypchnął z radykalnej lewicy wszelkich znaczących konkurentów, lecz także walnie przyczynił się do rozmiarów porażki skrajnej prawicy. Fakt, że odmówił poparcia aktualnego prezydenta (wzywał jedynie, by nie głosować na Le Pen), był tu drugorzędny. Ważniejsze było, że udało mu się zbudować kampanię bardziej radykalną i autentyczną niż Frontowi Narodowemu, jego wiece były większe, bardziej spontaniczne i dynamiczne. Strategia nacjonalistów polegająca na „monopolizacji kontestacji” całkiem zawiodła. Miało to konsekwencje także w rozstrzygającej turze wyborów. Le Pen prawie nic nie dostała od gniewnego ludu lewicy – a zawzięcie próbowała coś wyłudzić. Wygrana Hollande’a Drugim wygranym, o którym rzadko się wspomina, jest były prezydent François Hollande. Prezydentowi o najniższej w historii popularności udało się dokonać mistrzowskiego manewru – ograć zarówno zaprzysięgłych wrogów z republikańskiej prawicy, jak i konkurentów z Partii Socjalistycznej i stać się cichym akuszerem sukcesu Emmanuela Macrona, którego wszak zaledwie trzy lata temu wprowadził do polityki. Zdaje się, że historia była tu po stronie starego wyjadacza parlamentarnego. Od dawna było wiadomo, że między prawym skrzydłem Partii Socjalistycznej a liberalną częścią Republikanów nie ma istotnych różnic (w Niemczech do analogicznego wniosku doszli już dość dawno temu). Macron przyszedł w najlepszym czasie, żeby tę sytuację zdyskontować politycznie. I – co ważne – zrobił to niejako z lewej strony. Mapa wyborcza pokazuje, że to historyczni wyborcy Partii Socjalistycznej byli osnową jego elektoratu, liberalna prawica do nich dołączyła. Dlatego choć rządząca dotąd PS stoi na progu upadku, obóz mieszczańskiej lewicy ma się znakomicie i pozostanie u władzy po czerwcowych wyborach parlamentarnych, chociaż mocno odświeżony. Przegrała za to mieszczańska prawica – jeszcze kilka miesięcy temu miała wziąć szturmem zarówno Pałac Elizejski, jak i parlament. Nie dostanie ani jednego, ani drugiego. W gruncie rzeczy to jej losy pozostają największą niewiadomą. Co do Marine Le Pen, sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana – przegrała wybory bezapelacyjnie, lecz fakt ten nie odbiera jej owoców licznych zwycięstw z ostatnich pięciu lat. Obóz reakcji, zmarginalizowany we francuskiej polityce po II wojnie światowej i ostatecznie po wojnie algierskiej, powrócił na dobre i zdaje się, że nikt nie ma pomysłu, jak ponownie go odesłać do lamusa. Niezależnie od tego, że dzisiaj przywódczyni Frontu Narodowego odmienia słowo republika przez wszystkie przypadki, nie mamy tu do czynienia z jakimś spontanicznym oddolnym populizmem. FN to dziedzic dawnych faszystów