Gdyby Hitler zwyciężył

Jest sporo książek poświęconych historii alternatywnej, a wśród nich takie arcydzieła jak Dicka „Człowiek z wysokiego zamku”, w którym to Niemcy i Japończycy są zwycięzcami. Do tych książek należy także zaliczyć „Vaterland” Roberta Harrisa, który w swoim czasie stał się światowym bestsellerem. Nawet w Polsce miał już dwa wydania, chociaż akurat nam nie ma tak wiele do powiedzenia.

Akcja toczy się w 1964 roku. Niemcy pokonały cały kontynent, tylko za Uralem toczy się jeszcze daleka wojna. Czerwonych partyzantów wspiera tam również nie podbita Ameryka Północna. Między Niemcami a nią trwa zimna wojna i wzajemny szantaż atomowy. Hitler jeszcze żyje, a całe niemieckie społeczeństwo jest bez reszty stotalizowane. Polacy, i nie tylko zostali wybici, o istnieniu Żydów już się nawet nie pamięta. Oficjalnie twierdzi się, że zostali wysłani gdzieś na Wschód. W Stanach też się o nich nie wie, ale baśnie o jakimś Oświęcimiu uważa się tu za komunistyczną propagandę.

I teraz na historie alternatywna nakładają się dwa inne wzory. Po pierwsze, powieść kryminalna, a po drugie, naturalnie, Orwell. Bohaterem jest oficer SS, który zrazu tylko niechętny przechodzi do opozycyjnego działania. To działanie polega na uzyskaniu, a następnie przesłaniu do Ameryki dokumentów, że holokaust wydarzył się rzeczywiście. Bohater „Vaterlandu”, podobnie jak „Roku 1987” był klarownie mroczną przypowieścią, koszmarem, słowem – dziełem genialnego autora. „Vaterland” jest już tylko powtórzeniem rozpraszającym się w szczegółach. Autora nie stać na tak genialne pomysły jak „nowomowa” czy „ministerstwo miłości”. Jego hitleryzm ma do ukrycia w zasadzie jedną wielką zbrodnię, poza tym jest tylko nieznośną biurokracją, gdzie się żyje, owszem, wcale znośnie. Oczywiście pod warunkiem, że się kocha szczerze Fuehrera. A dlaczego by i z jakich racji go nie kochać? Niemcy kochały go przecież aż do samej klęski, cóż dopiero jeśli zwyciężył i zapewnił wszystkim dobrobyt. A to się przecież u Harrisa stało.

Moim zdaniem, książka jest po prostu intelektualnie za łatwa, za tania. Te zawiłe intrygi, które opisuje, wywodzą się nie od Dostojewskiego, ale od Ludluma czy innych bożyszczy kultury masowej. Można mieć sympatię do bohatera, ale zapominamy o nim natychmiast po odłożeniu książki. Nic z niej po prostu nie wynika. Oczywiście, jest to czytadło z ambicjami, ale w końcu jest to epopeja urzędnicza, chociaż chodzi się tutaj w mundurach, izoluje cudzoziemców, blokuje dopływ informacji. Książka została napisana dopiero w latach dziewięćdziesiątych i można było pomyśleć coś więcej.

Ciekawe może jest tylko to, że to faszystowskie społeczeństwo jest rzeczywiście szczęśliwe, a buntownicy stanowią w nim minimalną mniejszość. Pewnie, im z kolei wydaje się, że wolność to automatyczne szczęście i jakiś określony cel w życiu, gdy tymczasem świat, jakikolwiek świat, bywa raczej postrzegany jako zły. Jeśli upadnie system oparty na przemocy, to na pewno inne sprawy będą się wydawały okropne i nieznośne. Toteż literatura rzadko ośmiela się przedstawiać szczęście. Reguła jest inna, literatura notuje nieszczęścia, katastrofy i kłopoty, z których bohaterowie usiłują się wydostać. Stąd niebotyczne kłopoty literatury socrealistycznej i w ogóle wyznaniowej. Przedstawić pozytywnego bohatera to pestka, bo można go skonfrontować z przeciwnościami, ale pozytywny stan społeczeństwa?

No właśnie, czarne utopie robią – niekiedy – przedziwne wrażenie, jakby propagandowy ustrój w istocie diabła wart. No bo kto o tym ma decydować, jak nie sami ludzie? A jeśli są głupi, ale szczęśliwi? Co lepsze – mądrość czy szczęście?

Wydanie: 08/2000, 2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy