W 1943 r. niemiecki lekarz w Białymstoku z braku chęci i czasu, by zajmować się rannym podczłowiekiem, dokonuje „operacji”, która skazuje 10-letnią białoruską dziewczynkę na dożywotnie kalectwo. Potem… Ledwie dwa lata później, wspomina ona, „2 maja 1945 r. oddział »Łupaszki« wtargnął do domu taty i w obecności żony Felicji, synka Zdzisia i babci Marii strzałem w czoło zabito mojego ojca. Miał zaledwie 35 lat”. Był prostym szewcem. Ani aktywistą, ani donosicielem, niestety prawosławnym. Nie chodzi jednak o to, żeby prostować jakże często kłamliwe baśnie o „żołnierzach wyklętych”. Temat to na zupełnie inne rozważania. Na razie mamy przed sobą kaleką białoruską sierotę z Gródka na południowo-wschodnim skraju Puszczy Knyszyńskiej, nieco na południe od szosy Białystok-Bobrowniki. Najbliższa kolej w Waliłach-Stacji. Jeszcze dalej od „wielkiego świata” niż Suraż, koło którego rozgrywa się akcja „Konopielki” Redlińskiego. Ale dziewczynce ten właśnie świat się marzy. Wstępuje do ZWM (a gdzie indziej miałaby szukać pomocy i zrozumienia), który wejdzie w skład ZMP. W czerwcu 1949 r. kończy szkołę podstawową. „O dalszej nauce nie mogło być mowy. Zgodnie z mentalnością panującą wówczas w Gródku kalekie dziecko, jakim byłam – wspomina nasza bohaterka – powinno siedzieć w domu. Mama obiecywała mi, że wyśle mnie na naukę szycia do znanej w Gródku krawcowej (…). A ja marzyłam o szkole, płakałam, chciałam nawet uciec z domu…”. ZMP proponuje kursy w Lublinie. Matka się nie zgadza, ale sprawę przeważa zdanie miejscowego popa Włodzimierza Doroszkiewicza, późniejszego metropolity Bazylego (miała szczęście, że nie urodziła się katoliczką), który uważa, że dziewczyny też mają się kształcić i podbijać świat. Po Lublinie Warszawa, kolejne stopnie edukacyjne. Z rozbrajającą naiwnością opowiada Halina Matejczuk o swoich cywilizacyjnych przeżyciach: akademik, pierwsza wizyta w operetce („Baron cygański” Johanna Straussa syna)… Wreszcie, bo ma smykałkę do języków obcych, Szkoła Główna Służby Zagranicznej. W czerwcu 1958 r. oddelegowana zostaje do konsulatu w Marsylii w charakterze młodszego referendarza. Będą później Lyon, Lille, Moskwa, Kopenhaga, Kolonia… Wielce niespodziana jest lektura relacji Haliny Matejczuk o jej pracy na tych placówkach. Nie ma tam właściwie polityki. Nieco spotkań z przyjeżdżającymi z Polski sławami, czasem wycieczki i zachwyt zabytkami i krajobrazami, przede wszystkim jednak codzienne rozwiązywanie setek przyziemnych spraw rodaków i nie tylko. Niektóre to gotowe scenariusze filmowe. Jedna historia spodobała mi się szczególnie: „Do konsulatu przyszedł Francuz, mieszkaniec Monte Carlo (gdzie jak gdzie, ale tam ubogich nie ma – L.S.). Poprosił, abym pomogła odnaleźć jego ukochaną. W czasie okupacji wywieziono go na przymusowe roboty do Niemiec. Tam spotkał dziewczynę pochodzącą z okolic Lwowa. Rozłączyli się w czasie bombardowania i stracili ze sobą kontakt. Po wojnie Francuz powrócił do swojej ojczyzny, ale o dziewczynie nie mógł zapomnieć. Zaczęłam poszukiwania wśród polskich emigrantów ze wschodu i udało się. Ukochaną Francuza odnalazłam na polskiej ziemi. Mieszkała niedaleko Wrocławia. Wyszła za mąż, miała kilkoro dzieci, pracowała w pegeerze. Za jej zgodą dałam adres Francuzowi. Pojechał tam, chciał ją razem z dziećmi zabrać do Monte Carlo, ale się na to nie zgodziła. Nie mogła opuścić męża, ojca swoich dzieci. Po powrocie z Polski Francuz opowiadał mi tę historię i płakał”. Jest to nowela o trzech cudach. Po pierwsze, o polskiej urzędniczce, która przejmuje się losem nieznanego Francuza. Po drugie, o Francuzie, który widząc polski pegeer, od razu nie uciekł gdzie pieprz rośnie. Po trzecie, a to już niemal równa się wskrzeszeniu Łazarza, o Polce, która wolała pegeer niż Monte Carlo. Ale, jak widać, i tak bywało. W uzupełnieniu do po pierwsze dodać trzeba, że to tylko jedna ze spraw, w które Halina Matejczuk się zaangażowała, choć mogła papiery wrzucić do kosza. Wreszcie nieunikniona emerytura i powrót do Gródka. Tyle że czasy się zmieniły. O wózek inwalidzki będzie musiała żebrać przez dwa lata. Zamyka swoje wspomnienia pod prąd: „Moja końcowa konkluzja? Miałam szczęście żyć w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Żadna to prowokacja. Dzisiaj nawet i dla 40-latków jakieś tam pegeery, awans społeczny, losy białoruskiej dziewczynki w zapomnianym świecie to bajka o żelaznym wilku. Przeszło, minęło, ponoć nikogo to nie obchodzi. Ja chciałbym zaproponować włączenie pamiętnika Haliny Matejczuk do kanonu szkolnych lektur. Nie dlatego, żeby miała
Tagi:
Ludwik Stomma









