Żyjemy w czasach, w jakich żyjemy. Niczego dziś nie jestem pewien Adam Ferency – aktor filmowy i teatralny, reżyser spektakli, od lat związany z warszawskim Teatrem Dramatycznym. Jest pan przed premierą spektaklu opartego na „Dzienniku” i „Drugim dzienniku” Jerzego Pilcha, w którym nie tylko pan gra, ale i występuje w roli reżysera. To rzecz dość wyjątkowa u pana. Reżyseruje pan od święta. – Rzeczywiście reżyseruję bardzo rzadko, bo to mnie strasznie dużo kosztuje. Widzę, że teraz też tak będzie, chociaż reżyseria jest w tym przypadku mocnym słowem, bo spektakl, o którym pan mówi, to skromna, dwuosobowa forma. Bez rekwizytów, z niczego… Chcemy zrobić taki czysty teatr słowa Pilchowego na dwoje aktorów i dwa stołki. Jeszcze na ekran wideo i z dużą ilością muzyki, którą specjalnie do tego pisze Piotr Łabonarski. Reżyseruje pan dlatego, że to Pilch? – Fascynuję się Pilchem od dawna. Lubię jego frazę, poczucie humoru, w dodatku to mój rówieśnik, no, może trochę ode mnie młodszy. Jego ojciec miał na imię Władysław i mój też, on i ja mamy mocną skłonność do napojów wyskokowych i pewne zainteresowanie płcią odmienną. Tak więc dużo jest wątków wspólnych, ale ja tylko tak się podwiązuję pod niego. Pilch, kiedy czytałem fragmenty jego pierwszego „Dziennika”, był zadowolony z tego czytania. Już po pierwszym „Dzienniku” chciałem zrobić scenariusz, ale nie mam do tego drygu, nie umiałem tego napisać. Po „Drugim dzienniku” byłem już pewien, że powinien powstać jakiś scenariusz. Najpierw myślałem o czytaniu fragmentów, ale potem pomyślałem o przedstawieniu. Udało mi się zarazić pomysłem młodą autorkę Magdę Kupryjanowicz, która napisała scenariusz. Spodobał się Pilchowi, no i teraz przekuwamy go w skromne przedstawienie na dwie osoby. To kolejny dowód na to, że lubi pan podejmować jakieś próby poza macierzystym teatrem. W gruncie rzeczy jest pan bardzo wierny, prawie całe życie w jednym teatrze! Teatr na Woli, w którym pan zaczynał, za pierwszej dyrekcji Tadeusza Łomnickiego, jest teraz Sceną na Woli Teatru Dramatycznego, z którym jest pan związany od lat. – 23 lata jestem już w firmie Dramatyczny. Rzeczywiście mało skaczę, ale kiedy tak się dzisiaj popatrzy… Co jakiś czas nachodzi mnie refleksja: może powinienem gdzieś się ruszyć? I zaraz pytam: ale gdzie? To nie jest tak, że są oczywiste adresy, gdzie chce się pójść. Choruję na taką psychiczną chorobę, nie wiem, jak ona się nazywa, ale ja nie lubię podróży. To może rzadkie, ludzie na ogół lubią podróżować, ale ja nie bardzo. Tak jak i ja. To znaczy bardzo lubię podróże, pod warunkiem że one do mnie przyjeżdżają. – Jestem tym samym typem. I pewnie z tej choroby bierze się brak przenosin z teatru do teatru. Na stałe byłem zaledwie w trzech teatrach w swoim życiu, ale też z kilkoma teatrami trochę zadzierałem. Pracowałem i w Gdyni, i w Białymstoku, i we Wrocławiu, i w Krakowie, a więc czasami się ruszałem… Wyskakiwał pan na chwilę. – Wyskakiwałem, żeby wracać. Z Pilchem to też jest taki „wyskok”, niezależna produkcja. Wszystko oczywiście w rękach publiczności. Liczę bardzo na to, choć może się przeliczę, że z tym moim Pilchem trafię pod strzechy. Marzenie mam nieskomplikowane: wkładam to moje przedstawionko do samochodu i jadę, gdzie mnie zaproszą. Mam za sobą takie doświadczenia. Jeździłem po Polsce z przedstawieniem „Blackbird” z Julią Kijowską i bardzo mnie to wciągało. Lubię tę formę – gdzieś się jedzie, ustawia na miejscu te swoje graciki i po prostu się gra. Chciałbym bardzo tego Pilcha grać po Polsce, ale to wszystko w rękach ludzi, którzy mnie zaproszą. Skoro tak, nasuwa się pytanie o publiczność. Od ponad 40 lat widujemy pana na scenie. Nie pytam, jak się w tych latach zmieniła sztuka aktorska, bo to widzimy, ale o widzów. Bardzo się zmienili? To cztery dekady, nawet inne ustroje, czy to się odczuwa na scenie? – To ciekawe, o co pan pyta. Ludzie bardzo się zmienili, ale ja to widzę głównie na ulicy, w jakichś społecznych zachowaniach. W teatrze – raczej nie. Teatr pozostaje prawdopodobnie takim magnesem, który przyciąga specyficzną grupę ludzi. Powiedzmy, że ci, którzy przychodzą do teatru, to są jacyś wybrańcy. Bo inni siedzą przed telewizorem. Jednak coś się zmienia. Najwyraźniej to widać po młodych ludziach – oni są wychowani mniej na literaturze, a bardziej na obrazach, to znaczy na telewizji, filmach itd. Inaczej odbierają czas, potrzebują










