Historia będzie taka, jaką sobie napiszemy

Historia będzie taka, jaką sobie napiszemy

Pierwsze lata po 1989 r. wypełniło zapisywanie białych plam naszej historii najnowszej. Było ich sporo. Cenzura pilnowała, by publikowano tylko historię „słuszną”. Jak o okresie międzywojennym, a już szczególnie o Piłsudskim, to tylko źle. Jak o Leninie, to tylko dobrze. Cenzurowano nawet nekrologi. Nie było zsyłek do łagrów ani Katynia. Agresja sowiecka z 17 września 1939 r. przedstawiana była enigmatycznie, podobnie jak pakt Ribbentrop-Mołotow. „Najnowszą historię polityczną Polski” Władysława Pobóg-Malinowskiego czy „Dzieje Polski porozbiorowe” Mariana Kukiela można było co najwyżej przemycić z Zachodu. Jak te książki na granicy znaleziono u kogoś w bagażu, natychmiast je konfiskowano. Podobnie było z paryską „Kulturą” czy z „Zeszytami Historycznymi”. W czasach stalinowskich za próbę przemytu takiej literatury można było iść siedzieć. Nazwy Lwów czy Wilno były na indeksie prawie na równi z Katyniem. Zanim cenzura zgodziła się je wydrukować, czujnie badała kontekst. O AK można było coś cieplejszego powiedzieć dopiero po 1956 r., ale nie za dużo. Także dopiero po 1956 r. ukazało się w Polsce – okrojone przez cenzurę, ale zawsze – „Monte Cassino” Wańkowicza. Na uczelniach można było więcej. Jeśli profesor nie był nazbyt ostrożny i nie cenzurował się sam, mógł na seminarium historycznym czy na wykładzie powiedzieć w zasadzie wszystko. I niektórzy mówili. Jeśli był sprytny i się nie bał, mógł także podroczyć się z cenzurą albo ją wykiwać. Niektórzy mieli na tym polu spore osiągnięcia. Rzecz ciekawa, ci najbardziej ostrożni i lękliwi, którzy na wyrost cenzurowali się sami, dziś na ogół najgłośniej krzyczą, jak tłumiono im wolność słowa i jak byli prześladowani. Cała zakazana literatura była w bibliotekach narodowych (np. w Bibliotece Jagiellońskiej) w wydzielonych działach specjalnych „res”, do których dostęp był utrudniony, ale przecież nie niemożliwy. Książek z „resów” nie wypożyczano do domu, nawet nie udostępniano w zwykłej czytelni. Trzeba było mieć pismo od dziekana, że zakazana książka jest niezbędna do pracy naukowej, i dyrektor biblioteki udzielał zgody, po czym w czytelni naukowej można ją było czytać. Jako student czytałem najzupełniej legalnie w czytelni naukowej m.in. „Pożogę” Zofii Kossak czy „Pamiętniki” Becka i ani dziekan, ani dyrektor biblioteki nie chcieli rozważać, czy jest mi to rzeczywiście niezbędne do napisania pracy magisterskiej z prawa karnego. Później, o ile dobrze pamiętam, pracownikom naukowym każdorazowo zgodę na czytanie książek z „resów” dawał dyrektor biblioteki i była to czysta formalność. „Najnowszą historię” Pobóg-Malinowskiego czytałem po raz pierwszy jako licealista, a pożyczył mi ją mój nauczyciel historii (przezacny pan profesor Tadeusz Horodyski). „Monte Cassino” Wańkowicza widziałem jeszcze przed 1956 r., nie umiałem wtedy czytać, więc oglądałem obrazki, a fragmenty czytał mi ojciec, któremu książkę pożyczył jakiś kolega, po tym jak przemycił ją z Anglii. Również z przemytu pochodziła książka gen. Andersa „Bez ostatniego rozdziału”, którą dostałem na imieniny od szwagra. Szwagier miał na tym polu także inne sukcesy, przemycił szczęśliwie z Anglii „listę katyńską”, studiowaną później przez nieprzeliczone grono bliższych i dalszych znajomych. Biblioteka, jeśli była poważna, a jej dyrekcja nie bała się własnego cienia, gromadziła również wszystkie wydawnictwa, które ukazały się w stanie wojennym w drugim obiegu. Np. Biblioteka Jagiellońska zgromadziła ich imponujący zbiór. Ale były też takie biblioteki, które nie tylko nie gromadziły wydawnictw drugoobiegowych, ale wręcz nadesłane im samizdaty oddawały od razu do SB. Cały ten idiotyzm z „resami” w bibliotekach skończył się w 1989 r. Po tym roku wszystko, co do tej pory było zakazane, ukazało się w Polsce w wielu wydaniach. Nie ma cenzury, a wolność badań naukowych i wolność słowa gwarantuje konstytucja. Nikt też dziś nie cenzuruje tematów badań historyków, nikt nie ogranicza im dostępu do archiwów, całe kilometry akt na początku lat 90. przekazano z tajnego dotąd Archiwum MSW (ściślej: z Biura C MSW) do Archiwum Akt Nowych. Nieporównanie łatwiejszy jest też dostęp do archiwów w krajach byłego ZSRR. Białe plamy i plamy w PRL celowo zabielone są zapisywane. Historycy mogą do woli korzystać z tych materiałów, które w PRL były niedostępne. Mogą też czytać, pisać i wydawać, co chcą. Tę sielankę zakłóca jednak wynalazek końca lat 90., który rozwinął w pełni skrzydła w latach 2005-2007. Mam tu na myśli IPN. To on jest administratorem sporego zasobu archiwów, które powinny być ogólnodostępne, a nie są. To on ma pierwszeństwo w wykorzystaniu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 50/2010

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki