I po co to wszystko było?

I po co to wszystko było?

Poafgańskie rozgoryczenie żołnierzy

Starszy szeregowy Piotr Marciniak, żołnierz V zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) w Afganistanie. Strzelec z plutonu patrolowego z bazy Four Corners. Służbę wojskową rozpoczął w 1998 r., w kraju służył w 6. Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 10 września 2009 r., miał 30 lat. Postanowieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego, Gwiazdą Iraku i Gwiazdą Afganistanu. Decyzją ministra obrony narodowej Bogdana Klicha awansowany na stopień kaprala. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

Starszy kapral Jarosław Maćkowiak, żołnierz IX zmiany PKW w Afganistanie. Dowódca drużyny w Zgrupowaniu Bojowym „Bravo” w bazie Giro. Służbę wojskową rozpoczął w 2004 r., w kraju służył w 17. Wielkopolskiej Brygadzie Zmechanizowanej w Międzyrzeczu. Poległ 2 czerwca 2011 r., miał 27 lat. Postanowieniem prezydenta Bronisława Komorowskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego i Gwiazdą Afganistanu. Decyzją ministra obrony narodowej Bogdana Klicha awansowany na stopień młodszego chorążego. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

Lista

Ostatnie wydarzenia w Afganistanie odbiły się głośnym echem na całym świecie. Spektakularna klapa prozachodniego reżimu oraz chaotyczna ewakuacja współpracujących z siłami koalicji Afgańczyków rozpaliły emocje także wśród wojskowych. Powrót talibów do władzy okazał się gorzką pigułą dla mundurowych w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – krajach najmocniej zaangażowanych w afgańską operację NATO. Lecz i w Polsce nie zabrakło pełnych goryczy głosów. Wojsko Polskie posłało pod Hindukusz 33 tys. żołnierzy. 44 zginęło, więcej niż 200 odniosło poważne rany, kilkuset lżejsze kontuzje. Do dziś u tysiąca wojskowych zdiagnozowano objawy stresu pourazowego (a są to wyłącznie oficjalne dane). Afgańska operacja kosztowała budżet państwa ponad 6,5 mld zł i jakkolwiek umożliwiła zdobycie doświadczenia bojowego, jednocześnie na prawie dekadę (czas największego zaangażowania) wyhamowała proces modernizacji sił zbrojnych. Wątpliwości związane z sensem tak poważnego zaangażowania są zatem jak najbardziej na miejscu. Idealnie oddaje je list, który otrzymałem przed kilkoma dniami od byłego „misjonarza”. Jego autor – oficer, z którym współpracowałem w Afganistanie – zdecydował się na lakoniczną formę. Wysłał mi mianowicie listę 44 nazwisk, którą zakończył pytaniem: „I po co to wszystko było?”.

Znam je wszystkie. Śledzę afgańską wojnę od początku, spędziłem w tym kraju, pośród naszych żołnierzy, mnóstwo czasu. Byłem świadkiem śmierci jednego z nich, trzy razy brałem udział w ceremoniach pożegnania ciał poległych, które odbywały się na lądowisku w Ghazni. Marciniak, zwany przez kolegów „Foką”, zginął podczas mojego pobytu w Afganistanie. Okoliczności jego śmierci – podobnie jak zdarzenia towarzyszące tragicznemu w skutkach postrzałowi Maćkowiaka – chyba najlepiej ilustrują to, czym dla polskich żołnierzy był Afganistan – misja przez lata fałszywie określana mianem „stabilizacyjnej” bądź „pokojowej”.

„Foka”

10 września 2009 r. afgańsko-amerykański patrol wpadł w zasadzkę w pobliżu jednej z wiosek w dystrykcie Andar. Najbliżej zaatakowanych znajdował się polski oddział sił szybkiego reagowania (ang. QRF), stacjonujący w bazie Four Corners. Gdy QRF dotarł na miejsce, rebelianci wycofali się do wioski. Drużyna, w której służył Piotr Marciniak, natrafiła na krwawy ślad, prowadzący do jednego z domów. „Wchodzimy” – zadecydował Piotr i jak zawsze ruszył jako pierwszy. I to on przyjął na siebie ogień co najmniej dwóch bojowników. Ostrzał był na tyle silny, że Polacy musieli się wycofać. „Foka” – koledzy mieli nadzieję, że tylko ranny – został w środku.

– Moja drużyna była kilkadziesiąt metrów dalej – opowiadał mi przed kilkoma laty Adam Lewkowski, wówczas szeregowiec. – Znaleźliśmy dwa motocykle z granatnikami RPG przy sakwach bocznych. Oglądaliśmy je, gdy przyszła informacja przez radio, że jedna z naszych drużyn dostała kontakt. Że mają rannego i proszą o wsparcie. Pobiegliśmy.

Próba wejścia do budynku spełzła na niczym. Odrzuceni Polacy podzielili się na dwa zespoły – jeden miał szturmować drzwi główne, drugi zajść bojowników od tyłu.

– Byłem w tej drugiej grupie – kontynuował opowieść Lewkowski. – Gdy tylko pojawiliśmy się przy drzwiach, poszedł ogień. Kolega na przodzie oberwał w szyję. Dostał też w klatkę piersiową, ale uratowała go kamizelka. Po chwili sam poczułem silne szarpnięcie w okolicy prawej łydki i zorientowałem się, że zostałem trafiony.

Grupa Lewkowskiego odstąpiła. On z dwoma spadochroniarzami schował się za murkiem oddalonym od budynku o 5 m. Oddaję mu głos:

– Kolega opatrywał mi nogę, drugi klęczał przy rogu, ubezpieczając nas. I nagle zobaczyłem nadlatujący granat. Byłem pewny, że zginiemy. W eksplozji najbardziej ucierpiał Łukasz, ten, który nas ubezpieczał. Na szczęście wrócił później do służby. Poturbowani, ale żywi, zaczęliśmy się odczołgiwać na bezpieczniejszą odległość. Zatrzymaliśmy się po jakichś 50 m i tam czekaliśmy na przylot Medavacu (śmigłowca ewakuacji medycznej – dop. MO).

Atak z przodu budynku również się nie powiódł.

– Tamci działali jak wściekłe osy. Mieliśmy już pewność, że Piotrek nie żyje, ale świadomość, że jest w ich rękach, była straszna – zapewniał Lewkowski. – Z krążących nisko nad ziemią helikopterów AH-64 kilkukrotnie dostaliśmy sygnał, żeby się odczołgać dalej. Amerykanie chcieli zburzyć budynek rakietami Hellfire. Protestowaliśmy, nasz człowiek został w środku, a my musieliśmy go zabrać.

Ostatecznie Lewkowski i pozostali ranni – w sumie czterech żołnierzy – byli już na pokładzie śmigłowca ratowniczego, gdy strzały umilkły. W obiekcie zajętym przez rebeliantów znaleziono zejście do karezów – podziemnych tuneli łączących domy i całe wioski. To właśnie nimi bojownicy wydostali się z okrążenia. W pośpiechu nie zdołali zabrać ze sobą ciała Piotra Marciniaka.

„Maciek”

Wiosną 2011 r. przed załogą bazy Giro postawiono zadanie znalezienia najkrótszej drogi między bazą a główną arterią, zwaną Highway 1. Miało to związek z planem zorganizowania kilku ciężkich konwojów w ramach wyprowadzki Polaków z posterunku i oddania okolicy pod nadzór sił afgańskich.

2 czerwca kilkudziesięcioosobowy oddział wyruszył w stronę popularnego „hajłeja”. Paweł Szczyszek, dowódca bazy, w książce Grzegorza Kaliciaka „Afganistan. Odpowiedzieć ogniem”, tak zrelacjonował początek patrolu: „Spokojnie mijamy kilka osad, aż dojeżdżamy do wioski Bahar. I nagle w naszą stronę idzie ogień. Nie jest groźny ani szczególnie zmasowany. Ale musimy odpowiedzieć”.

Polacy zaczęli napierać na wioskę, a ogień rebeliantów zgęstniał do tego stopnia, że niezbędne okazało się wezwanie samolotów. Dwa F-15 poprzestały na niskich przelotach – użycie działek czy rakiet w gęsto zamieszkanym rejonie nie wchodziło w grę.

Pokaz siły nie pomógł.

W tym czasie spieszone pododdziały przemieszczały się między domami. Drużyna Jarosława Maćkowiaka, „Maćka”, zatrzymała się przy końcu muru jednej z kalat (posesji). Pójście dalej oznaczało wyjście w otwartą przestrzeń. Afgański policjant i tłumacz Polaków chciał ruszyć jako pierwszy. Maćkowiak, widząc że Afgańczyk nie ma kamizelki kuloodpornej, zajął jego miejsce. Skoczył, a za nim kolejni. I wtedy rebeliancka seria skosiła dwóch Polaków.

Koledzy ewakuowali rannych w miejsce, w którym osłonę dawał im rosomak dowodzony przez st. kpr. Tomasza Byczka. Oto jego relacja:

– „Maciek” oberwał w udo, tuż pod pośladkiem. Zaraz po postrzale śmiał się, że będzie wstyd, gdy go spytają, w co został ranny. Siedziałem wtedy na kaemie, więc gdy znów zaczęły się ruchy w wiosce, skupiłem się na celach, by tamci nas nie podeszli. Gdy chwilę później spojrzałem w bok, medyk już pompował „Maćka”… Amerykański lekarz powiedział mi potem, że tylko wykwalifikowany chirurg byłby w stanie pomóc rannemu z przerwaną tętnicą. „Maciek” był już nieprzytomny, gdy ładowali go na pokład śmigłowca. Strasznie blady. Wiedziałem, że jest źle, ale nie sądziłem, że widzę go ostatni raz żywego…

Maćkowiak zmarł w szpitalu w Ghazni. Podczas akcji w Bahar zginęło 15 talibów. Skala i intensywność potyczki wzięły się stąd, że tego dnia do wioski zjechało wielu bojowników na wesele jednego z nich. „W ten sposób wesele zamieniło się w pogrzeby”, podsumował sytuację Grzegorz Kaliciak.

Koleżeństwo

Piotr Marciniak został pochowany 17 września 2009 r. na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Ciało Jarosława Maćkowiaka złożono 9 czerwca 2011 r. na Cmentarzu Komunalnym w Gnieźnie. Na pomniku tego drugiego można dziś przeczytać ulubioną kwestię chorążego z filmu „Helikopter w ogniu”: „Jak wrócę do domu, ludzie będą mnie pytać, dlaczego to robisz? Wojna Cię kręci? Nie powiem ani słowa. Dlaczego? Bo tego nie zrozumieją, nie zrozumieją, dlaczego to robimy, nie zrozumieją, że tu chodzi o kolegę – tylko to się liczy…”.

Tani sentymentalizm? Być może, ale właśnie takim emocjom ulegali wojskowi i byli w ich przeżywaniu jak najbardziej autentyczni. Realne były też skutki takiego stanu rzeczy. Owa więź miała kluczowe znaczenie w przypadku oddziałów bojowych. Mówiąc wprost, gdyby nie poczucie odpowiedzialności za kolegów, dowództwu kontyngentu trudno by było prowadzić jakąkolwiek działalność operacyjną. „Afganistan” nie był dla polskiego wojska wojną obronną, a narracji o międzynarodowym zagrożeniu, jakie rzekomo stwarzali talibowie, wojskowi nigdy nie podzielali. Brak istotnego z perspektywy morale „zaplecza ideologicznego”, kompensowało poczucie koleżeństwa.

„Jakiś czas temu rosomak kolegów został trafiony chińskim erpegiem, który przepalił pancerz i wszedł do środka. Efekt? Dwóch poważnie rannych, wśród nich niestety mój przyjaciel (…). Rany lizał ponad miesiąc (…), ale wrócił do orki. Twardy gość”, czytam w liście od jednego z „misjonarzy”. Znam wiele takich historii, jeśli mogłem, pytałem ich głównych bohaterów, po co wracali do linii. Odpowiedź zwykle kryła się w pytaniu, które brzmiało mniej więcej tak: „Kumple zapier… w Afganie, a ja mam się obijać w Polsce?”.

Nie bez znaczenia były również inne elementy żołnierskiego etosu. Symptomatyczne pozostają w tym kontekście słowa wypowiedziane podczas pogrzebu Piotra Marciniaka, na którym – poza tłumem krakowian – stawili się również najwyżsi rangą wojskowi i przedstawiciele władz RP. „Tak właśnie chciał”, przekonywała siostra Piotra, Małgorzata. „Przygotowywał nas na to. Mówił, że zamiast śmierci ze starości, wolałby polec w walce i być pochowany z honorami”.

Sens

– Szeregowi żołnierze i oficerowie liniowi, którym obrazy z Kabulu odebrały poczucie sensu odbytej w Afganistanie misji, nie powinni czuć zawodu. Oni swoje zadania wykonali wzorowo – przekonuje gen. Waldemar Skrzypczak. – Nie dali się pobić, chronili ludność cywilną, zabezpieczali trwanie przyjaznych Zachodowi władz. Wszystko posypało się, gdy odeszli, ale to wina polityków i wojskowych strategów, którzy nie potrafili nakreślić jasnych ram dla całej operacji. Nie da się w nieskończoność trzymać w jakimś miejscu wojska – taki kraj trzeba przygotować na czasy samodzielności. Rządy państw NATO tego nie zrobiły. Niby chciano zbudować nowy Afganistan, ale trochę w myśl zasad „jakoś to będzie” i „samo się zrobi”, bez uwzględniania lokalnych specyfik, bez odpowiedniej determinacji i z relatywnie niewielkim zainteresowaniem samych mocodawców.

– Daliście nam 20 lat względnej normalności – mówi M., jeden z wywiezionych z Kabulu Afgańczyków (nazwiska uratowanych z Kabulu osób dla ich bezpieczeństwa pozostają niejawne). – Moje dzieci dostały go mniej, ale dobre i te kilka lat. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale czas spędzony w ojczyźnie, w której nie rządzili talibowie, na zawsze pozostanie pozytywnym punktem odniesienia dla mnie i mojej rodziny.

m.ogdowski@tygodnikprzeglad.pl


W tekście wykorzystałem fragmenty książek własnego autorstwa „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji” oraz „W naszej pamięci. Irak i Afganistan 2003-2014”.


Fot. Marcin Ogdowski, Łukasz Ogrodowczyk/Agencja Gazeta

 

Wydanie: 2021, 36/2021

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy