Co łączy Chomeiniego, Wałęsę, Sihanouka i Che Guevarę Idole. Ludzie ikony. Nie zawsze ideały, ale osobowości frapujące: Rewolucjonista ze stu milionów T-shirtów. Król – dziwak (i dziwkarz). Ajatollah, który rozpieklił Amerykę. Terrorysta – zbawca. Elektryk. Nie wszyscy byli sławni, gdy ich poznałem. O elektryku, na początku słynnego strajku, mówiono: ten chudy, z wąsami, on tutaj rządzi, Lechu mu na imię. O Guevarze: prawa ręka Fidela. Gdyby mi świtało, że tego przystojniaka wiele lat po śmierci wciąż będzie otaczał kult rozparzonych młokosów, to bym nabożnie zapisał każde jego słowo. Ale poprzestałem na paru zdaniach z pogaduszek, jakie (wraz z Ryśkiem Stawickim z radia i Jankiem Bijakiem, później naczelnym „Polityki”) odbyłem z nim latem 1960 r. na Kubie, u stóp Sierra Maestra. Budowaliśmy tam Miasteczko Szkolne jako członkowie Międzynarodowej Brygady Pracy Ochotniczej. To zapowiadało się na imprezę propagandową, lecz trzeba było zdrowo się namachać łopatą. A kiedy przybył „Che”, zabrał nas w tropikalnej ulewie na straszliwą wspinaczkę ku Pico Turquino, gdzie ongiś miał bazę partyzancką. Potem raczej on nas wypytywał niż my jego, bo byliśmy dlań szczególnie intrygujący: Czemu wy, Polacy, nie lubicie Rosjan? Przecież gringo, Amerykanie, są o wiele gorsi! Ich nie znoszą wszyscy Latynosi! I tak pozostało, co bez ogródek i bez fanfaronady opisał Artur Domosławski w znakomitej książce „Gorączka latynoamerykańska”. Z Norodomem Sihanoukiem (Księciem i premierem, teraz Królem, na czasowym azylu… u Kim Dzong Ila!) złączyła nas w 1966 r. nić przyjaźni. Gościł mnie w Instytucie Buddyjskim (którym kierował) i na spektaklu baletowym (reżyserował osobiście, przepadał za baletniczkami), i w redakcji „Kampucha” (był naczelnym), a nawet na obradach rządu (pod Jego przewodnictwem). Gdybym u niego bawił dłużej, obejrzałbym niechybnie mecz reprezentacji futbolowej (stał na bramce) i kilka filmów (pisał scenariusze, reżyserował). Książę był jak Leonardo da Vinci. A głosił carpe diem: skoro za Mekongiem trwa straszliwa wojna wietnamska, od północy dybie agresywna Tajlandia, wewnątrz płoną rebelie prawicowych Wolnych Khmerów i lewackich Czerwonych Khmerów – to trzeba naród zabawiać, bo czy świat potrwa jeszcze dwa tygodnie? Amerykanie, w Trzecim Świecie zręczni jak słoń w sklepie z porcelaną, nie mogli ścierpieć, że Sihanouk uprawia neutralizm. Postawili więc na gen. Lon Nola, który Księcia obalił. Wtedy wieśniacy, kochający go jak półboga, wsparli przeciw Lon Nolowi Pol Pota! Wygrał i doszło do największego w dziejach holokaustu, zgładził Pol Pot ponad jedną czwartą narodu. Nim to się stało, Sihanouk korespondował z mężami stanu i z dziennikarzami. Mnie zaszczycił gratulacjami (patrz: reprodukcje), moje teksty kazał sobie tłumaczyć na francuski. Mogę o nim powiedzieć: Król-Przyjaciel. Inaczej z Chomeinim. Przyjął mnie dwakroć: w szpitalu teherańskim, wraz z Ryśkiem Kapuścińskim, i w apartamentach w Kom. Mówił tylko On; z jego słów emanowała siła – i mądrość. Nie był fanatykiem, potrafił jednak stosować instrumenty fanatyzmu do porwania mas i realizacji zamierzonych celów narodowych. Taką tezę 20 lat później wygłosiłem podczas panelu na stulecie jego urodzin w Teheranie, wywołując osłupienie licznych mułłów „turbanowców” irańskich i entuzjazm – pasztuńskich. „Bracie – wołali – tyś najlepszy muzułmanin, bo prawdę mówisz, a islam – to prawda!”. Rewolucja islamska nie całkiem się powiodła (a inne? Ta wielka francuska?), następcy Chomeiniego grzęzną w fundamentalizmie, ale On bez wielkiego przelewu krwi obalił znienawidzonego i pogardzanego szacha samozwańcę, kukiełkę Amerykanów. Szach niszczył islamskie tradycje i wtłaczał Irańczykom kompletnie im obojętne mity staroperskie, fetował je w Persepolis, wymuszając posłuszeństwo terrorem SAVAK, najokrutniejszej policji świata. Z terrorystą Edenem Pastorą popijaliśmy koktajl mojito w Intercontinental-Managua; mówił mało i skromnie. A to w istocie on, nie bracia Ortegowie, bezkrwawo zakończył wlokącą się od lat rewolucję sandinowską w Nikaragui przeciw tyranowi Somozie. Na czele 23 partyzantów wziął do niewoli cały parlament, na dokładkę z sąsiednim ministerium spraw wewnętrznych, i trzymał ich pod lufami, póki tyran nie przystał na jego ultimatum: we wszystkich swych mediach Somoza musiał ogłosić apel Pastory… o obalenie Somozy! Czyli okazał się mięczakiem, jego klika pospiesznie zwiała, on też. Rewolucja zwyciężyła, lecz nie powiodła się, jak należy, przeto ideowiec Pastora przeszedł na stronę contras. Co
Tagi:
Wojciech Giełżyński









