Im dalej, TYM śmieszniej

Im dalej, TYM śmieszniej

Stanisław Tym nie zmienił się nic a nic. Niestety, Polska, o której pisze i kręci, też nie Moje uniwersytety Urodził się w Małkini i – w pewnym sensie – nigdy z niej nie wyjechał. Dzięki temu Polska od lat przekonuje się, iż poza tym, że stanowi „przedmurze”, „ostoję”, „redutę”, „wyspę”, jest także Małkinią. Od morza do Tatr. Maturę zdał, mając lat zaledwie 16, ale za to nie ma dyplomu żadnej z czterech uczelni, na których rozpoczynał studia. Z teatralnej wyrzucili go za brak talentu. Po latach powie: „Mam za sobą dwa wyjątkowe wyższe zakłady naukowe – to Jerzy Dobrowolski i Studencki Teatr Satyryków. Doktorat robiłem u Barei”. Dobrowolski przeczołgiwał go niemiłosiernie: kazał słuchać, jak ludzie gadają, skracać, szlifować, puentować. Sam miał absolutny słuch językowy. Ot, włączył radio: „»Niestety, nasza audycja zbliża się powoli do końca, ale wrócimy jeszcze niejednokrotnie do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia«. Potem już nigdy nie wracają do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia, natomiast puszczają jakieś inne audycje, które niestety również zbliżają się powoli do końca”. To dzięki śrubowaniu przez Dobrowolskiego dialogi Tyma cała Polska recytuje z pamięci. Po dziesiątkach lat! A felietony? Kiedy pisał je do „Wprost” na każdy kolejny czwartek, zaczynał już w poniedziałek rano. Tekst obrabiał trzy dni i zaczynał mu się w miarę podobać dopiero w okolicach czwartkowego południa. No tak, ale kiedy raz szedł w Suwałkach placem Marii Konopnickiej, jeden żul trącił drugiego: „Ty, kurwa, popatrz, pies, czyli kot zapierdala!”. „Czy taka recenzja nie dodaje skrzydeł?”, pyta po latach. W STS-ie zaczynał od szatni, bramki i zamiatania. Kiedy zaczął pisać na scenę, nie bardzo to się podobało. Bo jego interesował żywioł spod budki z piwem, a koledzy pytali, jakie taki numer niesie przesłanie. A jemu formułowanie przesłań do społeczeństwa szło jak po grudzie. Na szczęście były jeszcze Dudek, Owca, telewizja… A Bareja? Ten miał pomysły i szukał wykonawcy. Ot, przyszła mu do głowy historia o nieźle ustawionym prezesie klubu sportowego, który ma problem. Bo forsę zadekował w londyńskim banku, a właśnie się rozwiódł. I teraz żona może położyć łapę na tym szmalu. Trzeba było to wykonać w żywym języku i z podziałem na role. I tu już Tym był u siebie. Oko i ucho na pulsie spraw Dokonań odnotował mnóstwo, ale „złote strzały” zdarzały mu się co dekadę. Z „Rejsem” trafił wyjątkowo – niechcący podpiął się pod legendę. Choć zanosiło się na coś odwrotnego. Dwójka przyjaciół, Marek Piwowski (reżyser) i Janusz Głowacki (pisarz i playboy), nudziła się w Polsce Gomułki i Moczara. Bo ileż można zalewać pałę w SPATiF-ie. Głowacki miał nawet własną miarę. Siedział, popijał i spoglądał na pewną niemłodą i niepiękną niewiastę, która do tej knajpy przychodziła niemal co wieczór. I kiedy ta pani zaczynała mu się podobać, wstawał, płacił i wychodził. Więc ci przetrzeźwiali Piwowski z Głowackim kombinują, jak nakręcić film, dający do wiwatu tow. Gomułce, który sprawił, że życie jest takie nudne, a wódka taka droga. Więc scenariusz: o tym, jak klasa robotnicza wypoczywa na statku wycieczkowym M/s F. Dzierżyński. Pierwsze zdanie: „Letni, słoneczny poranek nad Wisłą. Brygada złożona z czterech spawaczy kończy nocną zmianę”. Statek płynie, a na horyzoncie ścielą się wielkie budowy socjalizmu, np. włocławskie Azoty. Gremia decyzyjne obwąchiwały ten scenariusz przez rok. Odbyło się kilka zebrań, załączano kolejne opinie i oceny. Żeby w razie wpadki były stosowne papiery. Bo władze przeczuwały, że Piwowski wytnie im numer, tylko nie wiedziały jaki. Wreszcie pieczątka: „Skierowano do produkcji”. I powstawała legenda. Że Maklakiewicz i Himilsbach prowadzili nieustającą balangę. Zabarykadowali się nawet w kotłowni statku, byle reżyser przestał wzywać ich na plan. Kiedy schodzili na ląd po stosowne zakupy, awanturowali się i trzeba ich było wyciągać z milicyjnych aresztów. Poeta Jonasz Kofta, który odwiedził ekipę, zaproponował, by nazwę statku zmienić na M/s Deliryk. W dodatku po pokładzie przewalała się jakaś czereda osobliwości. Bo Piwowski dał latem 1969 r. ogłoszenie do „Expressu Wieczornego”, że poszukuje aktorów amatorów. Stawał taki kandydat przed komisją w warszawskiej Hali Gwardii i na pytanie o uzdolnienia artystyczne odpowiadał, że umie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2015, 2015

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot