Dyrektorzy Instytutu Adama Mickiewicza inkasowali miesięcznie ponad 10 tys. zł plus premie Gdy Andrzej Celiński odwołał szefów Instytutu Adama Mickiewicza Damiana Kalbarczyka i Roberta Kostro, ci natychmiast urządzili konferencję prasową, na której przedstawili się jako niezależni animatorzy kultury, ofiary politycznej czystki. Ten występ śmiało może konkurować w kategorii dowcip roku. I Kostro, i Kalbarczyk trafili do Instytutu, instytucji, której budżet wynosił niemal 20 mln zł, z czysto politycznego klucza. Rządzili nią źle – rozrzutnie, z marnymi efektami, domagając się kolejnych dotacji od państwa. Za to pensje, które brali, równe były pensjom ministrów. Instytut czy impresariat? Instytut Adama Mickiewicza powstał jako pomysł dwóch ministrów – kultury Andrzeja Zakrzewskiego i spraw zagranicznych – Bronisława Geremka. Idea była prosta – państwowe instytucje dysponują szczupłymi środkami, poza tym w pewnych sytuacjach lepiej jest, jak jakieś przedsięwzięcie nie ma oficjalnego stempla, dlatego też wygodnie jest powołać instytut, który będzie mógł pozyskiwać pieniądze od prywatnych sponsorów i działać z większym oddechem niż ministerstwo. Niestety, idea ta w przypadku Instytutu Adama Mickiewicza przerodziła się w swoją karykaturę. Instytut okazał się organizmem dublującym działania Ministerstwa Kultury. Wyglądało to mniej więcej tak: Polska organizowała dni kultury w Rosji – Ministerstwo Kultury i MSZ przekazywały więc pieniądze Instytutowi Adama Mickiewicza, który kontraktował twórców i imprezy. Pobierając od tego marżę. De facto pracownicy instytutu robili to samo, co mogli robić urzędnicy Ministerstwa Kultury. Ale za inne pieniądze. Krzysztof Smyk, dyrektor Departamentu Współpracy Międzynarodowej, pytany o różnicę w zarobkach, łapie się za głowę. „U mnie naczelnik wydziału zarabia 2100 zł miesięcznie. Bo kultura jest biedna. Mam w swoim departamencie 15 ludzi, po studiach kierunkowych, znających po dwa języki, specjalistów. I oni zarabiają mniej niż portier w instytucie”. Państwowe tuczy Instytut zatrudnił na etatach 45 osób. Jego dyrektor, Damian Kalbarczyk, inkasował miesięcznie ponad 10 tys. zł plus premie i inne kierownicze udogodnienia, typu służbowa limuzyna. Jeszcze więcej zarabiał jego zastępca – Robert Kostro. Czy był to efekt doceniania ich wybitnych umiejętności? Bynajmniej. Kalbarczyk na fotel szefa instytutu przyszedł ze stanowiska kierownika działu kulturalnego wołkowego „Życia”. Wcześniej uczestniczył (zawsze bez powodzenia) w innych medialnych przedsięwzięciach polskiej prawicy. Robert Kostro to z kolei działacz ruchu konserwatywnego. Był redaktorem, razem z Kazimierzem Michałem Ujazdowskim „Kwartalnika Konserwatywnego”. Jako przedstawiciel Kancelarii Premiera Buzka i Młodych Konserwatystów AWS brał udział w konferencjach i spotkaniach. Gdy Ujazdowski został ministrem kultury, Kostro został szefem jego Gabinetu Politycznego. Dla nich kultura nie była więc biedna, więcej – była miejscem, gdzie nieźle można było zarobić. Spośród 45 pracowników instytutu pensje powyżej 5 tys. zł nie były czymś nadzwyczajnym. Kierownicy działów zarabiali powyżej 6 tys. zł, kierownik oddziału w Krakowie – powyżej 9 tys. zł. Czy tak musiało być? Na takie pytanie urzędnicy Ministerstwa Kultury prezentują przykład krakowskiego Międzynarodowego Centrum Kultury. Centrum zatrudnia 10 pracowników, 50-60% środków na swoje utrzymanie uzyskuje od prywatnych sponsorów, prowadzi aktywną działalność, jest uznaną instytucją. Tymczasem dyrektorzy Instytutu Adama Mickiewicza nie potrafili znaleźć sponsorów. Instytut otrzymywał na swoją działalność pieniądze z ministerstw i jeszcze pobierał od nich opłaty za swoje usługi. W przypadku Ministerstwa Kultury była to prowizja rzędu 7%, w przypadku MSZ – wykonywanie prac zleconych. Jedną z nich było opracowanie i wydanie „Roczników Polskiej Dyplomacji Kulturalnej”. Te roczniki to spis imprez kulturalnych organizowanych przez nasze placówki za granicą. Technologia ich wyprodukowania wyglądała tak: spis przeprowadził urzędnik MSZ i został on wręczony przedstawicielce Instytutu. Potem Instytut zlecił druk książki. A potem przekazał gotowe „dzieło” MSZ, kasując za wszystko 50 tys. zł. Innym szaleństwem było zamówienie, w kwietniu 2001 roku, za 170 tys. zł, kalendarzy Europalia 2001. Kalendarze te, w lipcu, wysyłane były na placówki… – Za usługi instytutu płaciliśmy podwójnie: raz, finansując jego utrzymanie; dwa
Tagi:
Robert Walenciak









