Ja, etatowa dama…

Ja, etatowa dama…

Najszczęśliwsza byłam wtedy, gdy podpisałam kontrakt i nie doszło do kręcenia filmu

Rozmowa z Beatą Tyszkiewicz

– Grała pani głównie wielkie damy, m.in. panią Walewską, panią Hańską, Izabelę Łęcką, księżniczkę w „Popiołach”, hrabinę w „Trędowatej”. Czy lubi pani swoje emploi?
– Grałam również role przeciętnych kobiet. Publiczność tego nie chce pamiętać. Chciała mnie widzieć wiecznie w roli damy. Nie mam jej tego za złe, wszędzie na świecie aktorzy mają swoje emploi, często trudno się z niego wyzwolić.
– Czy przejmowała pani w życiu cechy swoich heroin?
– Chyba nie. Natomiast miałam okazję spróbować ich życia. Miałam wspaniałe romanse z bardzo znanymi ludźmi. W eleganckich wnętrzach, w pięknych pałacach, przy świecach… I jeszcze mi za to płacono. Czy można żądać więcej?
– Niedawno zbulwersowała pani wielu widzów rolą babci w komedii „Zakochani”. Zniechęca tam pani młodą kuzynkę do małżeństwa mówiąc, że będzie tłuc garnki i „pierdzieć pod wspólną kołdrą”.
– Ilu dziennikarzy się oburzyło! Jeden napisał, że nie mógł znieść, iż ja takie słowa mówię. Ja, etatowa dama… A przecież to była tylko rola, celowo napisana na przekór stereotypowi!
Pracowałam kiedyś z Anouk Aimée, miałyśmy razem grać u Clauda Leloucha. I był problem, bo ona miała w jednej z kwestii powiedzieć słowo „masturbacja”. Postawiła warunek, że albo to słowo się wytnie, albo ona nie zagra. Sprawę traktowała poważnie – czuła się madonną francuską, nie chciała zburzyć tego wizerunku. Ja nie przywiązałam się tak do mojego wizerunku, to ludzie się przywiązali. Zagrałam kiedyś na Węgrzech rolę ekspedientki w sklepie spożywczym – zagonionej kobiety, która dorabia sobie na lewo rozliczaniem stłuczonych butelek. Nie sprowadzono tego filmu do Polski, no bo kto by chciał oglądać Tyszkiewicz za ladą?
– Obchodzi pani właśnie jubileusz 45-lecia pracy artystycznej. Jak pani wspomina ten okres? Czy cena, którą pani zapłaciła za sukces, sławę, była wysoka?
– Nie zauważyłam, żebym w ogóle coś płaciła. Granie w filmach nie pochłaniało mi wiele czasu. Teatr zabiera więcej życia: wielogodzinne próby, spektakle wieczorne. Odkąd urodziłam dzieci, nie wyobrażałam sobie, żebym mogła grać w teatrze – zostawiać je same w domu, nie odebrać ze szkoły, nie przygotować obiadu.
– Trudno wyobrazić sobie panią w tej „domowej” roli.
– Ależ ja uwielbiam zajmować się rodziną, domem. Gdybym miała wystarczającą ilość pieniędzy, w niewielu filmach bym zagrała. Głównym powodem, dla którego grałam, były potrzeby finansowe.
– Nie połknęła pani bakcyla aktorstwa? Objawia się on tym, że aktor jest wręcz chory, kiedy nie gra.
– Bardzo panią rozczaruję, ale zupełnie nie. A najszczęśliwsza byłam wtedy, gdy podpisałam kontrakt i nie doszło do kręcenia filmu – dostałam pieniądze, a nie musiałam grać. Ja nie jestem urodzoną aktorką. Nigdy nie miałam też zawodowych marzeń, np. żeby zagrać Kleopatrę – gdybym chciała, to bym zagrała.
– Pani życiorys nadawałby się na scenariusz filmu przygodowego. Hrabianka z domu, czas wojny spędza w pięknym Wilanowie, z dziećmi arystokratów. Potem, w powojennej Polsce, żyje na skraju ubóstwa. W wieku 16 lat debiutuje na ekranie (w „Zemście”, w reżyserii Antoniego Bohdziewicza – przyp. E.L.), za co zostaje wyrzucona z liceum. Pragnie studiować weterynarię, ale za namową reżysera zdaje do szkoły aktorskiej. Wkrótce Wojciech Has angażuje ją do filmu – ona znów za karę opuszcza szkołę. A potem gra główne role u najlepszych reżyserów, w złotym okresie polskiego filmu.
– (śmiech) Moja matka mawiała, że nie można koło szans życiowych przechodzić obok, bo one się nie zdarzają drugi raz. Ale grono pedagogiczne nie było takie nowoczesne. Za karę, że zagrałam w filmie, dostałam na cenzurze 11 dwój, nawet ze śpiewu i z gimnastyki. Niemożliwością było naprawdę je „zarobić”. Musiałam zmienić szkołę, a kto by przyjął uczennicę z samymi dwójami? Zapisałam się więc do Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie.
– Do tego liceum żeńskiego przy klasztorze, gdzie jest żelazna dyscyplina, „godzina policyjna”, obowiązkowe modły o świcie itd.?
– Byłam tam aż do matury. Ach, jak było cudownie!!! Najwspanialsze czasy. Siostry były fantastyczne. Przyjmowała mnie siostra Alma. Zapytała, ile mam dwój, a kiedy wydusiłam z siebie, że 11, powiedziała: „A, to w porządku, bałam się, że dwie, ale solidne”. I zostałam przyjęta. Siostry polubiły mnie. Spodziewały się, że przyjedzie „gwiazda” z rozwianymi włosami, długimi, czerwonymi pazurami, zmanierowana. A ja byłam skromną, dobrze wychowaną dziewczyną.
– Jak pani wspomina siebie z tamtych czasów?
– Czułam się ważna, bo zagrałam w filmie. Koleżankom to imponowało. W Szymanowie też grałam, wprawdzie tylko raz do roku, ale za to Matkę Boską Jazłowiecką, dzięki czemu podciągano mi stopień ze sprawowania – nie wypadało, żeby Matka Boska miała dostateczny. Byłam osobą, która jako pierwsza sprowadziła kino do klasztoru. Przyszedł operator, wyświetlił „Cenę strachu” – to były emocje! Lubiłam też zabawy – przyjeżdżali chłopcy, można było potańczyć, a potem korespondować. Korespondencja była sprawdzana, niewłaściwe sformułowania – podkreślane.
– Nie przeszkadzało pani to ciągłe kontrolowanie?
– Nie. Czułam, że jestem pod troskliwą opieką, że siostrom naprawdę zależy na naszym wychowaniu.
– Była pani grzeczną nastolatką?
– Nie tak bardzo, miałam różne szalone pomysły, np. zjechać na pupie ze świętych schodów, po których nie wolno było nawet chodzić. Całe zeszyty zapisywałam drobnymi cyframi, jeszcze zanim wpadł na to Opałka. Tylko po to, żeby siostry zezłościć, niczemu to nie służyło. W klasie maturalnej kochałam się w brytyjskim dyplomacie Anthonym Edenie. Powiesiłam na ścianie jego zdjęcie, obok przykleiłam tarczę telefoniczną i wieczorami udawałam, że z nim rozmawiam. Doprowadzało to siostry do irytacji. Ale one były mądre, miały na nas swoje sposoby. Wymagały dużo. Codziennie musiałyśmy nauczyć się jednego wiersza, żeby kształcić pamięć – dzięki temu znam niezliczone ilości wierszy. Szkoła – z internatem – była w pięknym pałacu, w parku – nie traciło się czasu na dojazdy, wszystko było pod ręką… Żałowałam, że moje córki nie poszły do liceum w Szymanowie. Ale one się nie nadawały, a do takiej szkoły trzeba się nadawać. U niektórych pozostawiła ona trwałe ślady, bo zderzenie wyniesionych stamtąd ideałów z życiem bywa bolesne. Dzisiejsze szkoły są potworne. Kiedy pierwszy raz poszłam do szkoły Karoliny, przeżyłam szok: ryk na korytarzu, wszyscy albo gdzieś pędzą, albo siedzą rozwaleni na podłodze. Do pokoju nauczycielskiego wchodzi chłopak w szortach, widać jego owłosione nogi. Dziewczyny na obcasach, wymalowane paznokcie, biżuteria, rewia mody.
– W szkole teatralnej mniej się pani podobało, że tak krótko pani tam była?
– Zorientowałam się, że cztery lata szkoły, bez prawa grania w filmie, teatrze, radiu – to za długo. Bałam się, że mi te lata umkną. Taka wtedy była polityka: zakaz grania dla studentów, potem zakaz angażowania absolwentów w warszawskich teatrach. Tłumaczono, że prowincja potrzebuje nowych sił, ale prawda była taka, że stara gwardia nie dopuszczała nikogo. A gdy ktoś wyjechał ze stolicy, trudno było wrócić, nawet zameldować się. Kiedy Wojciech Has zaproponował mi, żeby zagrać we „Wspólnym pokoju”, pomyślałam: „A może coś się zdarzy ważnego?”. Potem przyszły kolejne propozycje, dużo jeździłam na festiwale. Uczyłam się zawodu, języków. W zasadzie wykształciłam się przy pracy.
– Czy jest duża różnica w graniu w filmie kiedyś i dziś? Jak się pani teraz czuje na planie, w serialu?
– Bardzo źle. Jestem rozpuszczona przez inne czasy, inne warunki pracy. Kiedyś na wszystko był czas. Kiedy kręciliśmy „Lalkę”, aktorzy przyjeżdżali do Wrocławia, spotykaliśmy się wieczorami, omawialiśmy sceny. Wojtek Has nawet mieszkał w wytwórni, żył tym filmem, zresztą my także. A teraz każdy przylatuje zdyszany na plan, bo właśnie ma okienko między innym serialem a próbą do kabaretu czy reklamy. Nie ma czasu na rozmowy o pracy. Aktorzy często nie znają tekstu, czytają z promptera. Wszystko ma być szybko, tanio, śmiesznie.
– I, na ogół, byle jak.
– Coraz niższe są ambicje. Byle łatwo zarobić. A seriale to najprostszy sposób zarabiania pieniędzy. Gdybym dużo w nich grała, nie miałabym wcale kłopotów finansowych.
– Przecież pani, z takim dorobkiem – ponad sto ról – na pewno opływa w dostatek i żyje jak królowa w pałacu.
– (śmiech) Ależ skąd! Mieszkam w zwyczajnym mieszkaniu, żaden pałac nawet mi się nie marzy. Zawsze żyłam na bieżąco, nie mam żadnego majątku. Dorobek nie ma tu nic do rzeczy – kiedyś aktorom płacono skromnie. Gdybym mieszkała na Zachodzie, zapewne byłabym zamożna. Ale mieszkam w Polsce. Przepracowałam w zawodzie 45 lat, zagrałam w ponad stu filmach, często główne role. I mam 850 złotych emerytury.
– Ile???
– Proszę się tak nie dziwić, wielu zasłużonych aktorów i artystów estrady ma podobne emerytury. Kiedyś nie było wysokich honorariów, poza tym nikt nas nie uprzedził, że musimy płacić składki na jakieś fundusze, ubezpieczenia itd. Daniel Olbrychski za ogromny film kupił trabanta, a ja, kiedy skończyłam dwuletni serial o Balzaku, miałam 50 tys. zł długu. Dzisiaj wiele się zmieniło, ale też nie jest tak, jak można sądzić na podstawie kolorowych czasopism. Astronomiczne stawki ma tylko wąska grupka aktorów. Większość ledwie wiąże koniec z końcem, albo zaharowuje się biegając z planu na plan. Kobiety mają gorszą sytuację, bo polski film opiera się na rolach męskich.
– Jak pani ocenia współczesne polskie kino?
– Nie tęsknię za takim kinem.
– Profesor Tazbir pisze w „Silva Rerum”: „Jako były kinoman muszę ze smutkiem stwierdzić, iż w XX stuleciu film zatoczył wielki krąg od rozrywki jarmarcznej, poprzez arcydzieła, aby zakończyć znowu na rozrywce jarmarcznej. Obecnie filmy nie wywołują wielkich dyskusji, jak to ongiś bywało z dwoma „popiołami”…”. Co pani na to?
– Podpisuję się pod tym. Zdarzają się dobre filmy, mówiące o ważnych sprawach, ale to wyjątki. Do kin sprowadza się filmy miałkie, bo ponoć publiczność takie lubi. Za mojej młodości czekało się na kolejne dzieła Felliniego, Viscontiego, Bunuela, Leloucha i innych. To były wydarzenia! Ale o repertuarze decydowały rady, w których zasiadali fachowcy, m.in. Kałużyński. Dziś nie ma na co czekać.
– Pomówmy o pani działalności na rzecz kultury. Była pani członkiem Narodowej Rady Kultury, prezesem Fundacji Kultury Polskiej, teraz jest pani przewodniczącą kapituły „Złotego Berła” tejże fundacji.
– To są funkcje honorowe. Czasem używam „magii nazwiska”, żeby zrobić coś dobrego, pomóc zorganizować jakąś imprezę artystyczną. Zajmuję się też promowaniem utalentowanych dzieci.
– Co pani sądzi o stanie polskiej kultury?
– Mam nieodparte wrażenie, że jesteśmy karmieni namiastkami. Robi się wystawę Picassa w Teatrze Narodowym czy Chagalla, dużo szumu wokół tego – a obie wystawy rozczarowują. Słyszy się w telewizji o wybitnym filmie, który okazuje się szmirą. W radiu łomot i ryk. Czuję się oszukiwana. Ważni urzędnicy mówią, że wszystkiemu jest winien brak pieniędzy, a tymczasem ciągle nie ma odpisów podatkowych na kulturę. A jeśli znajdzie się hojny sponsor jakiegoś wydarzenia, to nawet nie można mu publicznie podziękować, bo media mają obsesję na punkcie kryptoreklamy.
Teraz, przy okazji jubileuszu, TVP przypomina stare programy. Myślę, że są ciekawsze, lepsze, zabawniejsze niż dzisiejsze. Ale dawniej telewizja nie była nastawiona tylko na to, żeby dużo i szybko zarobić. Miała jakieś ambicje, poziom. Dlaczego nie ma dzisiaj np. Kabaretu Starszych Panów? Większości programów rozrywkowych w ogóle nie da się oglądać. Zapytałam jednego z szefów telewizji komercyjnej, dlaczego pozwala na tak niski poziom. Odpowiedział: „Nie masz pojęcia, dla jakich ludzi ja to robię”. Jeśli założeniem telewizji jest robić głupie programy dla idiotów, to coś jest nie tak. Z prasą nie jest lepiej. Morze tytułów, ale większość opisuje sensacje i skandale, taki jest trend. Wyobraźmy sobie, że pani szef każe wycisnąć ze mnie zwierzenia i napisać, że straciłam cnotę nad Wisłą, wśród brzóz – bo inaczej to nie jest atrakcyjne dla czytelnika. Jeśli zrobimy żart i pani to napisze, to w „Super Expressie” wydrukują tylko ten wycięty fragment, a inne brukowce go przedrukują, bo tylko to je interesuje. Pewien dziennikarz zapytał mnie w wywiadzie o mężów, dziennikarka – czy mogłabym się zakochać w kobiecie. Pytam, gdzie my żyjemy? Co się z nami stało?
– Część winy jest po stronie artystów, którzy publicznie opowiadają o intymnych sprawach. Albo o błahostkach – o ulubionych zupach, potrawach wigilijnych itd.
– To też składa się na popularność. Trzeba zrozumieć tych, którzy zabiegają o jakąkolwiek wzmiankę, choćby przy okazji zupy. Mówiąc o zupie, mogą przy okazji coś ambitniejszego przemycić. Zwłaszcza, że dziś dziennikarze nie chcą rozmawiać z aktorem o teatrze, z pisarzem o literaturze, z muzykiem o muzyce, bo to niby za wysoki poziom, czytelnik się zamęczy.
– Żyjemy w czasach, kiedy jest „wszystko na sprzedaż”?
– Wszystko, co najgorsze. Nawet jeśli ktoś napisze ambitny tekst, zrobi ambitny program, to szefowie obetną górne tony. Popyt jest na miałkość i banał.
– Ale za to, jeśli jest się dobrze ustawionym, popularnym i ma się wyczucie rynku, można szybko i dużo zarobić.

– Ale jakim kosztem, czy to warto? Ja potrafię żyć skromnie. Umiem się dostosować, moje dzieci też. Potrafię żyć bez światła, energii, ciepłej wody. Kiedyś byłam na wsi u Karoliny i wyłączono prąd na tydzień. Paliłyśmy świece, lampy naftowe, było cicho, jakby czas się zatrzymał. I wcale mi ta niewygoda nie przeszkadzała, przeciwnie – było cudownie.

Wydanie: 2002, 40/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy