Należę do archaicznej kategorii publicystów, którzy piszą dla narodu Rozmowa z Marianem Podkowińskim, nestorem polskiego dziennikarstwa – Czy ma pan jeszcze ten kawałek sznura, na którym powieszono gubernatora Generalnej Guberni, Hansa Franka? – Mam. Dał mi go na szczęście sierżant Wood, amerykański żołnierz, który wykonywał wyrok śmierci na zbrodniarzach osądzonych w Norymberdze. – Jest pan ostatnim żyjącym polskim dziennikarzem, który obsługiwał proces w Norymberdze. Proszę opowiedzieć nam o tej wielkiej przygodzie, która zaważyła na całej pańskiej karierze. – Z PAP było nas tam trzech: Michał Hofman, Leopold Marschak i ja. Żeby godnie wyglądać, dostaliśmy mundury oficerskie, ale bez dystynkcji. Zatem na naramiennikach daliśmy sobie wyhaftować srebrne napisy: „Korespondent wojenny”, a na lewym rękawie „Poland”. Ja, jako kwatermistrz naszej grupy, otrzymałem broń – dwie mocno sfatygowane pepesze. Przez roztargnienie nie wziąłem do nich amunicji. Do Norymbergi pruliśmy z Warszawy starą hansą. Zajęło nam to – przypominam, że jest rok 1945 – dwa tygodnie. Wreszcie dojeżdżamy. Jest dobrze po północy, kiedy stajemy w drzwiach Grand Hotelu. Nieogoleni, brudni, w tych długich wojskowych płaszczach, z automatami w ręku. Wśród zakwaterowanych tam oficerów i korespondentów panika. Tyle mówiono o możliwości odbicia Göringa, że wzięli nas za forpoczty Werwolfu. – Dlaczego byliście w mundurach, przecież wojna już się skończyła? – W Norymberdze chodzenie po cywilnemu było niebezpieczne. Mundury nosiło się zdobyczne. Karol Małcużyński np., niczym huzar śmierci, miał czarne naramienniki. Osmańczyk paradował w wytwornym mundurze armii brazylijskiej, koloru piaskowego. Wszyscy mu zazdrościliśmy. Nabył go za bezcen u niemieckiego krawca, bo właściwy klient nie zdążył wykupić. A Tadzio Trepkowski kupił w kantynie amerykańskiej same gwiazdki generalskie i naszył je na swój szynel. Oko w oko z Frankiem i Göringiem – Proces trwał rok. Co po latach najbardziej utkwiło panu w pamięci? – Chyba otwarcie przewodu sądowego; pierwsze spotkanie z oskarżonymi. Serce biło mi niespokojnie, gdy patrzyłem na nich, oddalony zaledwie o parę kroków. W pewnym momencie mój wzrok spotkał się z zimnym, matowym spojrzeniem Göringa. Spoglądał badawczo na mój mundur. Dostrzegł na ramieniu napis „Poland” i skinął na Franka. Coś mu powiedział, a tamten, wpatrzony we mnie, aż zdjął czarne okulary. – Jak wyglądała dziennikarska obsługa tak gigantycznego procesu? – Nasze życie upływało między salą sądową, hotelem, skąd wysyłaliśmy korespondencje, a barem, za którego ladą królował amerykański sierżant David. Tam, przy „koktajlu zwycięstwa” (do dziś pamiętam przepis: po jednej czwartej wódki, koniaku, whisky i ginu, do tego dwie kostki lodu i sok cytrynowy), poznałem Hemingwaya. – A jak pan wysyłał materiały do Polski? – Trzeba było trochę pokombinować. Normalna łączność jeszcze nie działała. Z Norymbergi przekazywałem telegraficznie linią RCA na Frankfurt, stamtąd materiał szedł do Nowego Jorku i dalej, przez Moskwę, do Warszawy. Najgorsze było to, że każde słowo musiały przetelegrafować osoby nieznające polskiego – a więc litera po literze. – Jak zachowywali się oskarżeni podczas odczytywania mowy prokuratorskiej? – Niektórzy wydawali się znudzeni i apatycznie rozglądali się po sali. Rudolf Hess, zastępca Hitlera w NSDAP, czytał książkę. Jakąś zabawną, ludyczną opowieść bawarską – głośno śmiał się w czasie lektury. Ribbentrop, minister spraw zagranicznych Rzeszy, zemdlał i trzeba było go wynieść. Hans Frank, który na początku procesu czuł się swobodnie, siedział z opuszczoną głową. W czasie rozprawy, gdy o nim była mowa, nerwowo ściągał rękawiczki. Nosił je stale od 3 maja 1945 r., gdy złapany usiłował podciąć sobie żyły. – Co powiedzieli w ostatnim słowie? – Hermann Göring, marszałek Rzeszy i premier Prus, oświadczył, że nigdy nie wydał rozkazu mordowania, bo z zasady nie toleruje barbarzyństwa. Hess nie tylko nie wyraził skruchy, ale oddał hołd Hitlerowi, mówiąc, że było mu dane służyć pod rozkazami największego syna, jakiego wydała tysiącletnia historia jego narodu. Frank wygłosił najbardziej kabotyńskie przemówienie, pełne zakłamanego religianctwa. Nie było zdania, w którym by nie powoływał się na Boga. Oskarżał Hitlera, że popełniając samobójstwo, stchórzył i pozostawił naród niemiecki na łasce losu. Alfred Jodl, szara eminencja hitlerowskiego sztabu generalnego wodza do ostatniej chwili, mówił o sobie jako o męczenniku. – Jak to się stało, że Göring, dzień
Tagi:
Helena Kowalik









