Komfort? Nie widzę w pracy tłumacza niczego komfortowego. To na ogół ciężka orka, a wynagrodzenie za nią – raczej skąpe Antoni Libera – tłumacz, pisarz, znawca twórczości Samuela Becketta. Sztukami Becketta zajmuje się również jako reżyser, wystawiając je w Polsce i za granicą: w Wielkiej Brytanii, Irlandii i USA. Tłumaczył także tragedie Sofoklesa oraz dokonał nowego przekładu „Makbeta” Szekspira. Przekłada też libretta operowe. Jest członkiem PEN Clubu i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz amerykańskiego Samuel Beckett Society. Został odznaczony Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. O Samuelu Becketcie wie pan wszystko. Przetłumaczył pan i wydał wszystkie jego dramaty oraz wiele innych dzieł. Dokonał pan 30 inscenizacji jego sztuk. Dlaczego ten pisarz jest panu tak bliski? – Opowiedziałem o tym na 400 stronach książki „Godot i jego cień” (Znak 2009, 2013). Poświęciłem tej książce trzy lata życia, czuję się więc zwolniony z odpowiedzi na to pytanie. Wyczerpującą odpowiedź dałem na piśmie. Przekładać na nowo Poza Beckettem dokonał pan nowych przekładów ponadczasowych arcydzieł, m.in. „Króla Edypa” i „Antygony” Sofoklesa, „Makbeta” Szekspira i „Fedry” Racine’a. Czy uważał pan, że istniejącym przekładom czegoś brakuje? – Nie, nie o to chodzi. Istniejące przekłady tych dzieł pod względem filologicznym są rzetelne. Nieraz jednak brzmią anachronicznie. Język, jak wiadomo, szybko się zmienia i po pewnym czasie zaczyna trącić myszką. Stąd właśnie motywacja, by co jakiś czas słynne dzieła przekładać na nowo, dostosowując je do aktualnych standardów mowy. Jest to potrzebne zwłaszcza w teatrze, gdzie język powinien być maksymalnie przezroczysty i naturalny. Sofokles, Szekspir i inni wielcy dramatopisarze pisali nie dla intelektualistów, ale dla bardzo szerokiej publiczności, często nieumiejącej nawet czytać ani pisać. I zależało im na tym, by owa widownia w pełni ich rozumiała. Choć sama nie mówiła językiem kunsztownym, mową wiązaną, to identyfikowała ją jako wysublimowaną mowę własną. Właśnie tej zasadzie trzeba hołdować. Język przekładu ponadczasowego arcydzieła powinien być wyrafinowany, wysoki, a jednocześnie prosty i przejrzysty. Dziś niestety panuje moda na sprowadzanie wszystkiego do pospolitości, a nawet do taniego naturalizmu. Realizatorzy klasyki dokonują okropnych trawestacji, „przepisując” teksty współczesnym, wulgarnym językiem ulicy. To absurd. Sprowadzanie historii mitycznych do poziomu „małego realizmu” nie ma sensu. Moją intencją jako tłumacza jest przeciwdziałanie takim praktykom. Trzeba ratować język? – Na język rzeczywistości nie ma się wpływu, rozwija się on zgodnie z własnymi prawami. Można jednak pilnować języka sztuki, upierając się, chyba słusznie, że i ten zawsze rządził się swoimi prawami. A skoro współczesna rzeczywistość nie dostarcza już dobrych wzorów – język władzy, mediów, nawet akademii jest okropny – trzeba te wzory tworzyć w azylu, jakim jest sztuka, czyli w danym wypadku literatura. Tzw. język wysoki zawsze towarzyszył cywilizacji, nawet w okresach mrocznych i prymitywnych. Dlatego trzeba go kultywować, choćby miał pozostać tylko pewnym punktem odniesienia. Poza Beckettem tłumaczy pan wyłącznie klasykę. Dlaczego? – Żyjemy w okresie przejściowym, na zakręcie historii. W takim czasie nie powstają, według mnie, rzeczy wielkie ani trwałe. Takie rzeczy powstają w stabilnych okresach kultury. Obecnie wszystko podlega ciągłej zmianie: idee gonią idee, styl zmienia się prawie co roku. Panuje pogoń za nowinkami, twórcy prześcigają się w pomysłach, czym jeszcze można zabłysnąć, zaszokować i zwrócić na siebie uwagę. Może w tej produkcji jest jakieś zwierciadło czasu, ale mnie to nie interesuje. Nie wierzę w trwałość tego. Wolę rzeczy, które powstawały w apogeum takiego lub innego cyklu rozwojowego. To są utwory dojrzałe, wyrażające trwałą samowiedzę człowieka. W dodatku przeszły już próbę czasu, ostały się. Weźmy pod uwagę choćby „Króla Edypa” – mogłoby się wydawać, że to historia przebrzmiała, bo kto dziś wierzy w przepowiednie wyroczni… A jednak słucha się jej z uwagą i ogromnym przejęciem. – No właśnie. Bo wciąż aktualny i zagadkowy jest problem przeznaczenia. Przeznaczenia i ludzkiej tożsamości. Warto uzmysłowić sobie, że wszystko, co wiemy o naszym pochodzeniu, wiemy z zewnątrz – od rodziców i innych świadków naszego przyjścia na świat. Sami jednak, „źródłowo”,
Tagi:
Katarzyna Szeloch









