Jak się robi miejską rewolucję – rozmowa z Tomaszem Leśniakiem

Jak się robi miejską rewolucję – rozmowa z Tomaszem Leśniakiem

W konflikcie wokół igrzysk chodziło o to, ile mieszkańcy mają w swoim mieście głosu i jak się ich traktuje Tomasz Leśniak – socjolog, koordynator inicjatywy Kraków Przeciw Igrzyskom Dokończ takie zdanie: „Bo igrzyska to metoda na…”. – Zgodnie z logiką władz Krakowa można je zakończyć dowolnym słowem, bo igrzyska mają być metodą na wszystkie bolączki miasta. W Krakowie stały się przede wszystkim metodą na zmobilizowanie mieszkańców do zaangażowania w politykę miejską. Ja mówiłbym o małej miejskiej rewolucji. Doprowadzenie do referendum i odrzucenie mocno promowanego przez lokalną Platformę Obywatelską projektu igrzysk większością 70% głosów wydawało się niewyobrażalne. A zaczęło się od – tak mówią – niepozornego doktoranta i kilku osób skupionych w inicjatywie Kraków Przeciw Igrzyskom. Czego potrzeba, by zrobić lokalną rewolucję? – Naszym atutem były entuzjazm i zaangażowanie ludzi, którzy tworzą Kraków Przeciw Igrzyskom, oraz fakt, że igrzyska budzą kontrowersje. I to niezależnie od podziałów politycznych. Trzon organizacyjny KPI to ludzie wywodzący się ze środowisk lewicowych, ale udało nam się zyskać poparcie również wśród osób identyfikujących się z prawicą. Pewnie czasem inaczej interpretowaliśmy zagrożenia związane z igrzyskami, ale wszyscy byliśmy przekonani, że ich organizacja nie jest dobrym pomysłem. Dzięki temu jesteśmy ruchem masowym i stąd nasza skuteczność. Fenomenalnie wykorzystaliście internet. – Bardzo dobrze udało się zorganizować działania na Facebooku – w ciągu nieco ponad pół roku zebraliśmy 23 tys. osób, które śledziły nasze działania i komentowały wydarzenia związane z igrzyskami. To trudno przecenić. W dużo mniejszym stopniu opieraliśmy się na działaniach ulicznych. Barierą blokującą rozwój tego rodzaju inicjatyw jest brak czasu. Ludzie są zapracowani, nie mają kiedy się zaangażować w politykę miejską. W tym wypadku udało się, ponieważ Facebook umożliwiał różne formy mikrodziałania, a sprawę ZIO aktywnie i krytycznie komentowały media. Media interesują się jakąś historią. Ta zwykle najpierw musi zaistnieć. KPI ją opowiedział. – Jesteśmy dobrze przygotowani merytorycznie, a sprawę ułatwili nam badacze wielkich imprez sportowych. Ekonomiści i socjolodzy są w większości zgodni, że igrzyska to impreza deficytowa. Kapitał zbijają na nich przede wszystkim MKOl, wielki biznes i lokalni politycy, ale na poziomie życia mieszkańców odbijają się negatywnie. Istotny był też kontekst Euro 2012, świadomość, jak wiele powstało obiektów deficytowych i obciążających budżety miast. Przykładów nie brakuje. W Krakowie mamy stadion Wisły. Ale są też Wrocław, Warszawa i Poznań. A pamiętamy, że ostatnie kilka lat to równoległe do Euro radykalne cięcia w usługach publicznych. Te dotknęły przede wszystkim edukację. W samym Krakowie zlikwidowano w niej kilka tysięcy etatów. Były pomysły likwidowania szkół i domów kultury. Sprywatyzowano stołówki szkolne. Mieszkańcy o tym pamiętają. Euro 2012 jest jednak postrzegane jako sukces. Pokazują to badania opinii publicznej. – Nie ma żadnych niezależnych badań skutków tej imprezy, więc tak naprawdę niewiele można powiedzieć. Jedyny bardziej kompleksowy raport został napisany na zlecenie spółki zarządzającej Stadionem Narodowym… Wpadka za wpadką Organizatorzy wam nie zaszkodzili? – Arogancja, z którą się spotykaliśmy, pomogła nam. Lokalni politycy mówili, że nie ma po co robić referendum, że to nie druga Szwajcaria. To esencja polskiej polityki samorządowej, w której głos mieszkańców nie jest w ogóle brany pod uwagę. Referendum było od początku torpedowane. Dopiero kiedy się okazało, że przeciwników jest naprawdę dużo, prezydent Majchrowski zrobił zwrot. Sprzyjał nam kontekst wyborów samorządowych, bo w takiej sytuacji  trudno było całkowicie zlekceważyć głos mieszkańców. Chyba powinieneś też podziękować Jagnie Marczułajtis-Walczak. – Bez zdolności PR-owych Jagny Marczułajtis i jej męża faktycznie byłoby trudniej… Jednak i po jej odejściu komitet konkursowy nie zmienił radykalnie metod działania. Widzieliśmy taki sam paternalizm jak wcześniej. Co było najtrudniejsze? – Podstawowy problem to oczywiście zasoby finansowe. Choć z drugiej strony to, jak te środki były wydawane, sprawiało, że urząd miasta się kompromitował. Kolejne wątpliwe wydatki powodowały, że coraz więcej ludzi odwracało się od nich. Mimo to różnica była ogromna. My na kampanię antyigrzyskową wydaliśmy 1,5 tys. zł ze zrzutki znajomych. Komitet miał setki tysięcy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 23/2014

Kategorie: Kraj