Jakby wygumkowana

Jakby wygumkowana

26.08.1987 Warszawa Telewizja Polska n/z Irena Dziedzic / 1925 - 2018 / polska dziennikarka i prezenterka telewizyjna , tworczyni pierwszego polskiego talk - show Tele - Echo . fot. Czeslaw Czaplinski/FOTONOVA UWAGA!!!! Zdjecie moze byc uzyte tylko z prawidlowym podpisem: fot. Czeslaw Czaplinski/FOTONOVA Uwaga ! Cena minimalna do internetu 50 pln

Przez 25 lat Irena Dziedzic była ikoną polskiej telewizji. Zmarła w zapomnieniu Była tak piękna, że mężczyznom odbierało mowę. I tak mądra, błyskotliwa, cięta, że trochę się jej bali. Zrobiła w Telewizji Polskiej wielką karierę. Zaproszenie do programu „Tele-Echo” w czasach PRL było splendorem. Wystąpiło w nim 12,5 tys. rozmówców, ale ani jeden polityk. Program był prekursorem formatu talk-show. Gościł na antenie przez 25 lat, od 1956 r. do 1981 r., i był to wówczas światowy rekord. Irena Dziedzic zmarła w wieku 93 lat, 5 listopada 2018 r. Żadne media nie podały informacji o jej śmierci. Dopiero 12 stycznia na portalu kwartalnika „Więź” o odejściu dziennikarki i o pogrzebie poinformował ks. Andrzej Luter, który miał celebrować tę uroczystość. Telewizja Polska zafundowała dziennikarce wieniec z 44 białych róż. Choć w TVP jest mnóstwo dyrektorów i wicedyrektorów, na pogrzeb wysłano prezentera ze stacji TV Polonia. Tak rozprawiono się z peerelowską historią mediów. Internauta o nicku alfons (!) napisał: „Komuszy los, sprawiedliwość dziejowa”. Złamane udo Kilka lat temu media donosiły, że Irena Dziedzic żyje w ubóstwie. Dlatego zdecydowała, że należące do niej mieszkanie przejmie po jej śmierci osoba, która będzie płacić jej za życia kilkutysięczną miesięczną pensję, zapewniającą godne warunki. Było to rozsądne posunięcie, bo bliskiej rodziny nie miała. Zawarła umowę cywilnoprawną dotyczącą tzw. odwróconej hipoteki z mężczyzną, który zobowiązał się nie tylko do płacenia dziennikarce comiesięcznych kwot na utrzymanie, ale także do dbania o nią. Latem ub.r. Irena Dziedzic złamała kość udową, mimo że była pod nadzorem opiekunki. Trafiła do szpitala. W październiku mężczyzna, który z Ireną Dziedzic zawarł umowę, złożył do Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga zawiadomienie o narażeniu dziennikarki na niebezpieczeństwo utraty życia, a odnosiło się ono do jej opiekunki. Drugie zawiadomienie dotyczyło niekorzystnych rozporządzeń mieniem, jakich miała dokonać Irena Dziedzic. Postępowanie wszczęto, kiedy dziennikarka już nie żyła. Prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci. Dziennikarka zmarła w szpitalu. Sekcja zwłok wykazała, że powodem była niewydolność krążeniowo-oddechowa. Jak informuje rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga Marcin Saduś, po śmierci dziennikarki prokuratura postanowiła ustalić rodzinę zmarłej. Ogłoszenia ukazały się w prasie. Udało się znaleźć jej dalekich krewnych, z którymi od ponad 40 lat nie utrzymywała kontaktu. Nie podjęli się zorganizowania pochówku. Współorganizatorem pogrzebu był mężczyzna, który miał przejąć na mocy umowy lokal Ireny Dziedzic. Nadal są prowadzone czynności związane z jego zawiadomieniem, że dziennikarka niekorzystnie rozporządziła swoim mieniem. Czasem drogie perfumy, czasem czosnek Niewiele wiadomo o jej życiu prywatnym. Nie wiadomo, kto należał do grona jej przyjaciół. Osiem lat temu pojawiła się na pogrzebie Zofii Nasierowskiej. Zapewne zmarła była dla niej osobą bardzo ważną. Być może fotograficzkę i jej męża Janusza Majewskiego łączyły z Ireną Dziedzic przyjacielskie stosunki. Może reżyser i dziennikarka znaleźli wspólny język, bo ona przed wojną chodziła do szkoły we Lwowie, a on – dużo młodszy – w tym mieście się urodził? – Znajomość mojej żony i pani Ireny zaczęła się od tego, że ona, jak większość znanych wówczas pań, przyszła do Zofii na zdjęcia – wspomina Janusz Majewski. – Żona zwykle zaprzyjaźniała się szybko ze swoimi modelkami. Ale nigdy pani Irena nie bywała u nas w domu prywatnie ani my nie byliśmy z wizytą u niej. Spotykaliśmy się w telewizji, bo często bywałem przy Woronicza. Mówiliśmy sobie po imieniu, co w tamtych czasach nie było takie oczywiste. Tylko raz przyszła do nas, ponieważ miałem uczestniczyć w programie „Tele-Echo”. Kiedy zaproponowała mi wystąpienie w tym programie, oczywiście się zgodziłem, bo wtedy to była nobilitacja. Majewski, który wtedy, pod koniec lat 70., miał już na koncie kilka filmów i przedstawień w Teatrze Telewizji, opowiada: – Przyszła do naszego domu na Żoliborzu z małą maszyną do pisania. Dwie kartki rozdzieliła kalką i wkręciła w maszynę, po czym zaczęła ze mną wywiad. Pytania i odpowiedzi od razu zapisywała na maszynie. Trwało to chyba ponad dwie godziny. Na koniec dała mi kopię maszynopisu. Powiedziała, że mam się tego nauczyć na pamięć. W ten sposób ubezpieczała się przed wybrykami rozmówcy. Oczywiście nie mogłem się tego nauczyć,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2019, 2019

Kategorie: Sylwetki