Nasza miła sąsiadka, od roku niestety bez męża, którego tak lubiliśmy, odszedł w nicość, zorganizowała u siebie w domu spotkanie dla kilku sąsiadów, znaliśmy ich tylko z widzenia. Mieliśmy do niektórych żale, małe, duże, tak jest z sąsiadami. Spotkanie było serdeczne, zabawne. Okazało się nawet, że mamy takie same poglądy polityczne, podobne emocje i lęki. Nawet ci sąsiedzi z zachodu, którzy zdawali się nam mało rozumni, okazali się bardzo rozumni. Wszystkie pretensje sąsiedzkie znikły. Nawet mnie już nie boli, że najbliżsi, ci z domku na północy, podwyższają się o jedno piętro, co zabierze mi widok na drzewa; teraz ich dom wygląda jak po uderzeniu rosyjskiej rakiety i nawet im wybaczam, że ścięli piękny, stary świerk, który wypełniał okno mojej pracowni. Poznanie ludzi w warunkach wspólnej biesiady niweluje pretensje i żale.
Jednym z tematów były dziki. Rozmnożyły nam się w Międzylesiu i Aninie, wszędzie ciągną się ich watahy, na przedzie kroczy odyniec, za nim małe, a na końcu lochy. Mnie to wzrusza, ale wielu znajomych się boi. Też moja żona, chociaż o wiele bardziej boi się myszy niż odyńca. Kilka dni temu o świcie dziki dostały się do naszego ogrodu i go zdemolowały. Nie można teraz wystawiać śmieci na noc przed dom, bo tylko na to czekają. Podobno jest zgoda na odstrzał 120 sztuk, a potem w Warszawie ma polec 300. Okropne. Jakby nie można było ich wywieźć do prawdziwego lasu.
A po sąsiedzkim spotkaniu od razu cieplej się zrobiło w naszej okolicy, mimo że jesień już się ponurzy, sypie żółtymi liśćmi i tnie deszczem.
Co tydzień jestem w restauracjokawiarni wydawnictwa Czytelnik. Tam Krysia Kofta ma stolik. Krysia ma szeroki gest, więc stolik rośnie i rośnie i trzeba już zestawiać kilka stolików, a i tak wszyscy, którzy przybywają, nie mieszczą się. Można powiedzieć, że to stolik









