BEZ UPRZEDZEŃ Dyskusja o napisie na pomniku w Jedwabnem nie jest czymś mało ważnym i powinna jeszcze trochę potrwać. To, że zaproponowane epitafium jest niestosowne, wynikło stąd, że do rozstrzygania dopuszczono zbyt wiele osób. Najlepiej byłoby powierzyć zadanie jednej osobie, mającej słuch stylistyczny i sprzyjającej idei tego pomnika. Wysunąłbym kandydaturę Czesława Miłosza. Skoro jednak jest już za późno na takie rozwiązanie, wyjściem może być podtrzymanie ogólnej dyskusji z nadzieją, że dzięki temu społeczeństwo wyrobi sobie głębszy stosunek nie tylko do tego, co zaszło w Jedwabnem 60 lat temu, ale również lepiej zrozumie swoją historię minionego wieku. Słowa o „rozpalonym przez niemiecki nazizm grzechu nienawiści” wskazują na niepodważalny fakt historyczny, ale są stylistycznie koślawe i już choćby z tego powodu nie do przyjęcia w tym miejscu. Termin „nazizm” ze względu na swoją sztuczność i ponuro-groteskowy odcień odbierze powagę każdemu napisowi nagrobnemu, przynajmniej w Polsce. Nie można na serio zaprzeczyć, że morderstwa w Jedwabnem i innych miejscowościach w tym czasie nie byłyby możliwe bez instygacji, zachęty i wymuszania ze strony uzbrojonych Niemców. Jeżeli profesor Tomasz Strzembosz w swoich polemikach z autorem „Sąsiadów” to właśnie chciał nam uświadomić, to miał rację. Rola Niemców (tylko oni byli zarażeni przez nazizm, przecież nie Polacy) nie tłumaczy popełnionych okrucieństw, działały tam jeszcze, jak wiadomo, inne czynniki sprawcze, których wymienienie i nazwanie po imieniu na tym pomniku byłoby niemożliwe, głównie ze względu na tym razem polsko-katolicką wrażliwość. Nikt już chyba nie zaprzeczy, że „grzech nienawiści” do Żydów był rozpalany lub co najmniej usprawiedliwiony przez długą tradycję katolicką. Bezpośredni udział Kościoła (sprawczy, kierowniczy) w prześladowaniu Żydów ginie w mrokach historii; w czasach, o których mówimy, polegał już głównie na głoszeniu z ambony propagandy antysemickiej. Gdyby ta przebrana najczęściej we wzniosłe słowa i religijną symbolikę propaganda nie odniosła żadnego skutku, Niemcom nie udałoby się tak łatwo popchnąć pobożne pospólstwo do zbrodni. Po tym, czego nasłuchało się podczas uroczystości religijnych, miało prawo z góry czuć się rozgrzeszone z tego, co wyrządzi „bogobójczemu narodowi”. Religia nie potrzebuje takich kategorii jak przyczyna i skutek, odwołuje się ona do cudu – gdy mówi o czymś dobrym – lub do ciemnych mocy szatańskich – gdy chce napiętnować coś bardzo złego. Moim zdaniem, nie mającym na szczęście czy nieszczęście żadnego oparcia, żadnego umotywowania religijnego, fakty rzeczywiste należy tłumaczyć prozaicznie przyczynowo. I nie wygłaszać twierdzeń, które dadzą się utrzymać, dopóki trwa nastrój religijny (autentyczny czy też psychotechnicznie wytworzony) i natychmiast zmieniają się w głupstwo, gdy ten nastrój znika. Z okazji Jedwabnego wypowiedziano dużo takich twierdzeń. Niektóre z nich cofają nas myślowo do archaicznej plemienności (np. pojecie kolektywnie dziedziczonej winy). Inne są potwornie niebezpiecznymi paradoksami (np. twierdzenie, że nie jest istotne, czy ofiar było 1600, 200, czy 16, ważne jest jedynie, iż morderstwo miało miejsce. Jak to pogodzić z przekonaniem, że życie każdego pojedynczego człowieka jest bezcenną wartością i że obrona życia każdej osoby ludzkiej warta jest ofiar?). Trzecią przyczyną, czy trzecim czynnikiem sprawczym zbrodni w Jedwabnem, było to, co dzisiaj nazywamy dekomunizacją. Motłoch zagrzewał się emocjonalnie do mordu, zmuszając Żydów do niszczenia pomników pozostałych po okresie sowieckiego panowania – w Jedwabnem, w Kolnie były to pomniki Lenina. Nastąpiło prawie pełne utożsamienie Żyda i komunisty. Polacy postawili bramę triumfalną z napisem: „Niech żyje niemiecka armia, która nas uwolniła od przeklętej Jude-Komune”. Wysłanniczka społeczności żydowskiej, szukająca pomocy u księdza, słyszy od niego, że „wszyscy Żydzi od dorosłego do małego są komunistami”. (Przykłady wzięte z poprzedniego numeru „Przeglądu”). Profesor Strzembosz w dyskusji z Janem T. Grossem starał się pokazać m.in., że antysemityzm Polaków zaognił się podczas okupacji sowieckiej 1939-1941. Jest to stwierdzenie faktu znanego wszystkim pochodzącym ze wschodniej Polski i oczywiście historykom. A jednak nie chciano tego przyjąć od Strzembosza, przypuszczając, że może on zechce wyciągnąć z tego niewłaściwe wnioski. Nie ma tu jednak wielkiej swobody wyciągania wniosków, narzucają się same. Żydom tak dopiekły stosunki w II Rzeczypospolitej, że wkroczenie władzy radzieckiej przyjęli jak wyzwolenie. Ten moment Jan T. Gross doskonale przedstawił we fragmencie swojej poprzedniej książki, przedrukowanym przez „Gazetę Wyborczą”. Początkowo rzeczywiście poczuli
Tagi:
Bronisław Łagowski